piątek, 31 grudnia 2010

NY

Miało być podsumowanie tego roku, ale jestem zbyt leniwy, nie chciało mi się napisać. Może nadrobię to w przyszłym tygodniu
Dzisiaj bawimy się na Końcu Świata, u Mariusza. Będzie syto, czuję to. Muszę jeszcze tylko przeszmuglować butelkę wódki do domu, znaleźć śpiwór, zapakować kawałek ciasta i w drogę. GPSie prowadź!

Z  
okazji tego, że od jutra obok tematów lekcji w dacie znajdzie się 2011, życzę wszystkim dużo wódki, dobrej zabawy sylwestrowej, niewielu zmartwień, sukcesów i mądrych wyborów, których za rok nie będziecie żałować. Peace!

poniedziałek, 27 grudnia 2010

สำคัญ

Już po świętach. To chyba dobrze, te 3 dni były tak samo fajne, jak i męczące.
W związku z tym, że pogoda jest niezdecydowaną lamą, to Boże narodzenie za moim oknem wyglądało tak:

a dzień później było już tak:

W sumie lepiej późno, niż wcale.

Dzisiaj, obudzony wcześnie rano, potłukłem się do szkoły na próbę naszego Teatru wspaniałego. Pierwsze Czytanie sztuki z którą mamy wyrobić się do kwietnia wyszło chyba całkiem fajnie. Jestem Majorem, trochę mnie to martwi. Mam w cholerę kwestii, gdzie czasem czuję się jakbym mówił od tyłu, w pewnym momencie wołam gościa nazwiskiem Kutasiński (nie wyobrażam sobie zachowania powagi w tym momencie), a i 'erotyczna' scena z moją tamtejszą siostrzenicą, którą gra skromna Maja nie należy do prostych. Gdzież to tak...obłapiał ją będę...ja, grzyb stary...

piątek, 24 grudnia 2010

życzenia

Za chwilę wigilia, jutro Boże Narodzenie, czas na życzenia.
Mimo, że wiosna za oknem nie pomaga w produkcji świątecznej atmosfery, mimo że niektórzy nie wierzą w to co się stało 2k lat temu (mnie samemu też jakoś ciężko to pojąć..), mimo, że i tak te 2 dni miną, a potem znowu będzie 'normalnie', to potraktujcie te Święta jako kolejny pozytywny czas w roku. Życzę Wam udanych i wesołych chwil z rodziną, abyście gadali tylko o bzdetach (nie silcie się na jakieś większe sprawy czy wspominki bo to nigdy nie kończy się dobrze), jedli do syta, nie martwili się, że Wasza droga do tapmadl robi się co raz bardziej kręta (tak Simonka! to też do Ciebie), śpiewali kolędy i Last Christmas po swojemu i byście cieszyli się nawet jeśli coś się pieprzy. Wesołych!

czwartek, 23 grudnia 2010

lovely

Ogólnie to jest trochę dziwnie bo jest jakby wiosna. W sumie ciul z tym, przynajmniej jest cieplej, ale świąt to w ogóle nie czuję.
We wtorek miałem klasową wigilię. 410 pierogów, biedronkowe zakupy, kolędy, wystrojone dziewczyny i latanie po korytarzu z opłatkiem. Moja klasa pokazała klasę (jakkolwiek to nie brzmi...) i jak dla mnie było na prawdę miło i świątecznie. Wymieniałem się życzeniami z osobami, z którymi raczej rzadko, lub w ogóle nie rozmawiam, a to strasznie fajne uczucie. Dostałem kilka pięknych życzeń, chciałbym by wreszcie się spełniły, no ale to już czas pokaże. Po oficjalnych życzeniach i jedzeniu pierogów, urządziliśmy bibę przy świątecznych piosenkach. Był nawet pociąg, do którego dołączyła niemal cała klasa. Rozwrzeszczani wypadliśmy na korytarz, pędziliśmy odwiedzić 'prawników', 'haha' 'hihi', śmiejemy się, otwieramy drzwi ich klasy, a tam...spokój błogi. Powoli odwrócili głowy, popatrzyli na nas dziwnie, spasowaliśmy. Sztywniaki.
Po wszystkim trzeba było iść, jak tradycja nakazuje, na kawę i do empiku. Po drodze zabawa w Whose Line'a, gdzie byłem albo dzieckiem ssącym kciuk Huberta, albo krowim inseminatorem. Zajebiście.
A teraz wydarzenie tygodnia...tamtamtamtararararaatatatataatata! cha-ching! Dostałem nowy aparat! Mój nowy Nikon jest kochany, ogarniam go, maluję światłem i robię bokeh na czym tylko się da i już go wielbię. Czas na słit sesyjki!

poniedziałek, 20 grudnia 2010

idą

Święta idą. Choinka stoi, pierniki już się kończą,
a mróz napierdziela ze zdwojoną siłą.
Jutro klasowa wigilia. Będzie 410 pierogów, soki z biedronki i gorące kubki.
I mandarynki. A potem wolne, aż do stycznia...Kocham święta.

niedziela, 19 grudnia 2010

peachy

To był bardzo intensywny tydzień. Wytrwałem.
Chóralne eliminacje upłynęły jak zwykle pod znakiem świńskich dowcipów, podrabiania podpisów pod zgodą na wyjazd i trzeźwości. No, też się dziwię.
Najpierw rozśpiewka niemal pięćdziesięciu osób w pokoju 2 x 2 metra, kawa i czekanie na naszą kolej. Gdy ta nadeszła, wytoczyliśmy się na maleńką scenę, odchrząknęliśmy i zaczęło się. Pierwsza kolęda - peachy, druga - lovely, trzecia -...będę obiektywny i powiem, że polegliśmy. Kilka razy zmieniliśmy tonację, ale, 'kto dba'. Dośpiewaliśmy i z pokerowymi twarzami zeszliśmy z minisceny. I taaak było fajnie. Nie załapaliśmy się do drugiego etapu, ale wyjazd w styczniu i tak zaliczymy. Ale nie o tym, nie o tym...
W piątek wybraliśmy się z przyjaciółmi na Blagę - takie bliżej nieokreślone coś, co w założeniu ma być przeglądem młodzieżowych wieczorów rozrywkowych. Ani to przeglądowe, ani rozrywkowe. Denny poziom dowcipów, smętno-smutne piosenki wykonywane przez szkolne gwiazdy, które mają tyle wspólnego z rozrywką co matematyka i karygodne zachowanie 'publiczności' to nie jest to co chcę oglądać w piątkowy wieczór. Polamentowaliśmy, obiecaliśmy sobie, że za rok wyskoczymy z takim skeczem, że dupę urwie, obejrzeliśmy występ koleżanek ze szkoły i wynieśliśmy się szukać schronienia w jakimś miłym barze. Padło na paleniu owocowej shishy i zdjęciach z dymem w ustach. To dopiero młodzieżowy wieczór rozrywkowy, o.
Wczoraj świętowałem osiemnaście lat egzystencji na tej ziemi Grześka - kumpla mego wspaniałego. Dooobrze było, syto. I zorba była(kamikaze dla pijanych) i Księga Seksu krążąca z rąk do rąk, i Sobieski. Piona dla Kamila, jedynego trzeźwego (prezentowy alkomat i tak mu 0,1 pokazał...), który pilnował cobym się na nogach trzymał, a potem pod dom jeszcze odwiózł,  ha! Dzięki!

niedziela, 12 grudnia 2010

365

W niedzielę miałem się uczyć, wyszło jak zwykle. Skończyło się na porównywaniu cen aparatów, szukania pasującego puzzla i doczytywaniu Dam i Huzarów, które mamy wystawiać w przyszłym roku, a Kasia terroryzuje mnie namawianiem do roli Majora. W sumie rola całkiem, całkiem...
Jutro zaczynamy z Krystyną projekt365 polegający na robieniu codziennie jednego zdjęcia na dowolny temat przez rok. Może być fajnie. O ile dotrwamy.
Tydzień zapowiada się intensywnie - jutro szkolny surwiwal, a potem dentysta; we wtorek sprawdzian z historii i próby; w środę wyjazd z chórem na eliminacje do konkursu; w czwartek - dzień sądu - poprawa sprawdzianu z matematyki, wieczorem Blaga. W piątek...cholera! Byle do piątku!

sobota, 11 grudnia 2010

naj

Od rana chór, potem zakupy iii... gdzie się podziała sobota?! A, tak. Kupiłem sobie puzzle. 1000 elementów, każdy prawie identyczny. Nie wiem gdzie podział się mój mózg, ale już od jakiegoś czasu miałem ochotę na puzzle. W oczy rzuciło mi się genialne zdjęcie Ebbetsa, to wziąłem. I Tak siedzę którąś godzinę wpatrując się w czarno-białe elementy i próbuję jakoś je łączyć. Jak na razie połączyłem jakieś..50?
Cholernie to trudne... ale, kiedyś może skończę.

piątek, 10 grudnia 2010

y < 3

Dostaję 2 ze sprawdzianu z funkcji kwadratowej, załamka. Nie dlatego, że 2, dlatego, że muszę się uczyć na poprawę i znów oglądać te pieprzone wzory.
Mimo wszystko - to 2 (niefajnie).
Po powrocie do domu nawiązuje się dialog pomiędzy mną, a moją mamą (Aaaa, będzie kazanie!).
-Co tam w szkole?
-Spoko.
-Dostałeś jakąś ocenę?
-No...
-?
-Oddała sprawdziany z matmy...2 mam.
-Mhm, to dobrze.
- ....co?
-No, przynajmniej nie 1.
Kocham Cię, mamo.

środa, 8 grudnia 2010

entre

Tak, ciągle nie wyłączam komputera bo czekam na Twoje 'pa'.





 




O, jest.

wtorek, 7 grudnia 2010

run fast

Już po klasowych mikołajkach. Dostałem to czego chciałem najbardziej - Metro 2033 Glukhovskyego. Ma błyszczącą okładkę, plan moskiewskiego metra i 590 stron. Mikołaju, kimkolwiek jesteś, bardzo Ci dziękuję.
A teraz herbata, czekolada i Dexter. Kocham lenistwo.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

ho ho ho

Smętny ten dzień jakiś. Masa ludzi w czerwonych czapkach, niby Mikołaje. Przyjemna atmosfera, empik po raz setny w tym miesiącu,  wybieranie książek, takie tam. Dostałem kasę od rodziny, chcę sobie coś kupić, nie wiem co. Zawsze chciałbym mieć takie problemy.
W drodze do domu zasnąłem w ciemnym autobusie przy Florence w uszach, otrząsnąłem się gdzieś przy zasypanych ogrodach (oryginalnie) i doznałem tego piknięcia w środku "kurna, gdzie ja jestem?!". Nie lubię tego.
Jutro 3 historie pod rząd, klasowe mikołajki i chór. Równowaga zajebistości zachowana.

niedziela, 5 grudnia 2010

limbo

Wczorajszy, przeuroczy wieczór musiałem spędzić w domu. Jeśli już miałem siedzieć przed monitorem to, wolałem pooglądać jakiś film. Padło na Incepcję. Taaak, dopiero teraz. Ale zabierałem się do niej wcześniej kilka razy. Potrzebne było 2,5 godziny spokoju, popcorn i koc. Przez te 2,5 godziny nie nudziłem się ani przez minutę, akcja pędzi do przodu, całość naszpikowana jest ważnymi szczegółami, które pomagają w odbiorze skomplikowanej fabuły.
A właśnie, jeśli ktoś jeszcze nie wie o co chodzi w Incepcji - mamy gościa, który jest złodziejem. Kradnie sekrety głęboko schowane w ludzkiej podświadomości. By ukraść coś takiego, trzeba wejść w czyjąś podświadomość podczas snu. Nasz bohater jest superdobry w tym co robi (przez co zresztą stracił wszystko co kochał), dlatego otrzymuje zadanie zakorzenienia obcego pomysłu w umyśle pewnego ważnego człowieka. Jeśli mu się uda - będzie wolny i odzyska dawne życie, jednak incepcja niesie za sobą ogromne ryzyko...
Film jest genialny. Nie wiem czy kiedykolwiek film oglądany w domowych warunkach, na komputerze, z migającymi komunikatami gg w prawym dolnym rogu, zrobił na mnie tak ogromne wrażenie. Obejrzałem prawie całe napisy końcowe, taki trans! Polecam, to prawie tak dobre jak karaoke z Mateuszem, nioh, nioh.

sobota, 4 grudnia 2010

a miało być tak...

Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem tak wkurzony. I nie pamiętam, kiedy ostatnio usłyszałem "nie, wybij to sobie z głowy".
Miała być impreza, ale pal licho imprezę... Byliśmy już umówieni, ja nastawiłem się, że 'spoko, trochę zimno, ale pojadę, będzie fajnie' i nagle słyszę od rodziców 'Co?! W taki mróz? Wybij sobie z głowy iść dzisiaj gdziekolwiek'.
...
Jeśli ktoś się kiedyś zastanawiał czy trzaskanie drzwiczkami mebli kuchennych podczas wkurwienia pomaga, to ja sądzę, że nie.

środa, 1 grudnia 2010

siup

Chyba jest mi fajnie. Mimo, że jutro jest okropny sprawdzian z matematyki, a ja dopiero zacząłem się uczyć. Ale jestem jakoś pozytywnie nastrojony. Słucham OneLove Marleya i sobie myślę jak to jest. Za kilka tygodni święta, potrzebuję wolnego i tej ciepłej atmosfery.
Zieleń uspokaja.

poniedziałek, 15 listopada 2010

forfiter

Generalnie, to rzygam historią. Przedsprawdzianowy maraton ogarnięcia kilkunastu lekcji, na których najczęściej rysowałem, malowałem, albo grałem w kółko i krzyżyk z Mateuszem. Przed długim łikendem mówiłem sobie, że dobrze, że sprawdzian po kilku dniach wolnego, że się pouczę przynajmniej...i co? I jak zwykle - siedzę nad notatkami w przeddzień sprawdzianu. Ni cholery nie uczę się na błędach. Najgorsze jest to, że boli mnie już tyłek od siedzenia, wypiłem pół litra kawy, zasnę najwcześniej pojutrze, a bitwa pod Grunwaldem zaczęła mnie interesować. Przeraziłem się. Zainteresowanie  nie równa się zapamiętanie/zrozumienie, a szkoda. Odkryłem jakąś kolekcję pod epickim tytułem Historia Polski, którą namiętnie kupowałem kilka lat temu (do dzisiaj nie wiem, co mną kierowało). Leżała w dwóch opasłych segregatorach z orłem na przedzie pod szafką. Znalazłem aktualne tematy iii....o dziwo nie zasnąłem przy czytaniu! Yeah! Teraz tylko przyswoić resztę lekcji i można iść spać. Do 1 powinienem się wyrobić. Mhm...

niedziela, 14 listopada 2010

urodziny

Tydzień temu antyrama miała pierwsze urodziny. Już ponad rok stukam w klawiaturę, by opisać co się u mnie dzieje. W sumie nigdy nie myślałem nad głębszym sensem blogowania (no, może oprócz "pisz ku*wa, bo za 5 lat znajdziesz tego bloga i będziesz miał niezłą bekę), ale podoba mi się to, a też fajnie, że paru osobom chce się to czytać. W dużej części to przyjaciele, ale cieszę się, że są tacy, którzy wpadli tutaj przypadkiem i nadal czytają.
Dziękuję.

piątek, 12 listopada 2010

panamericana

Dawno nie pisałem. A wiele się działo.
Półmeek. Z wyprosowanymi włosami i fioleowym krawaem (o zadziwiające, w jak wielu wyrazach pojawia się T, kiedy akurat zepsuło się na klawiaturze. no nic, będę wklejał.) pojechaliśmy po Kasię. Gdy mnie zobaczyła nie krzyknęła, co mogę uznać za swoisty komplement. W szkole, niczym walizki skanowane na czarnej taśmie lotniska (nie widziałem jeszcze tego na żywo, ale w filmach o tak wygląda... człowiek w czarnym płaszczu zostawia bagaż na taśmie, nerwowo podchodzi do bramki, rozgląda się. Walizka przejeżdża przez skaner, uśmiechnięta pani z plakietką rzuca okiem na zawartość, ok, walizka przejeżdża dalej...ale zaraz, pani cofa taśmę. Coś dziwnego przykuło jej uwagę...na jej twarzy pojawia się nerwowy grymas, uśmiecha się do mężczyzny naciskając w tym czasie czerwony przycisk pod blatem...kurde, za dużo filmów). Na czym to ja..a tak: przeszliśmy między rzędem ochroniarzy pokazując legitymacje, dowody, zawartość torebek itd. Jesteśmy. 50% znajomych przeszło obok mnie obojętnie, bo mnie nie poznało. Reszta pytała co mi się stało. Decyzji o wyprostowaniu włosów zacząłem żałować szybciej niż myślałem. A przecież to tylko włosy... Btw, zabawa była świetna, wytańczyliśmy się z Kasią (mimo, że duża część piosenek była zmulona jak facet od informatyki), pośpiewaliśmy, powydzieraliśmy się, zjedliśmy 'kota', znaczy ja zjadłem, Kasia nie. A 'kot' to bardzo dobre danie było, mimo, że nie wyglądało. Bawiłem się świetnie. Mam nadzieję, że Kasia też. Bo jak nie, to trochę niefajnie. Ale mam nadzieję, że tak. Tak?
Akademia. Zamieszanie, dezorganizacja, ogólnie tragedia. Stres, próby, mikrofony i Pan Marian. Po X próbach zaczęło wychodzić. Mieliśmy prezentować się dwa razy, a zaprezentowaliśmy się raz. Bo trzecie klasy olały sprawę i nie przyszły i nie było dla kogo się produkować. Fajnie.
Czasy najnowsze, łikend i przemyślenia. Długi łikend. Już właściwie po prostu łikend. Wczorajszy dzień przespałem, dzisiejszy przebimbałem (bimbać - lenić się). Została tylko sobota i niedziela na przyswojenie ogromnej ilości wiedzy na hiszpański, historię i biologię. A jak na razie jestem w dupie. Za to w środę...ehh, w środę odbyliśmy pełną przygód podróż do Bajd (tak, ja też nie wiem gdzie to jest).
Szybkie zakupy (dobra, mamy 20 minut do autobusu, bierz ser, szynkę, my idziemy po chleb! Ej...EJ! Nie ma chleba! *bierz bułki!* bułki,bułki...NIE MA BUŁEK! Dobra, jednak są,  1, 2, 3...10. Tylko 10. *wystarczy* Dobra, to weźmy jeszcze coś...eeej, patrzcie jaka kolejka...*15 osób w kolejce dziwnie na nas patrzy* to Ty stój w kolejce, a my coś weźmiemy...Mamyyy...10 minut! Aaaaa! ej, może nas ktoś przepuści *taaa* HMMM...MOŻE NAS KTOŚ PRZEPUŚCI... *...* mamy tutaj kobietę w ciąży... Kamiśka, weź bądź w ciąży. "przeeepraszam, ja jestem w ciąży!" Dobra, 7 minut. *beep, beep* Dziewczyny, to wy już biegnijcie na autobus! *beep* 6 minut! *beep* Lecimy!!!
I tak lecieliśmy. A na miejscu czekaliśmy na Basię. A pani z głośnika powiedziała mechanicznym głosem, że kierowca naszego autobusu nie zgłosił przyjazdu z poprzedniego kursu... ups. No nic, to czekamy na następny. Pół godziny później jechaliśmy już wszyscy małym autobusikiem w nieznaną ciemność. Mariusz przez ten czas pocieszał nas, że potem to już tylko do przejścia 2,5 km (o ile wysiądziemy na dobrym przystanku). Dojechaliśmy, wysiedliśmy, zobaczyliśmy, że pada deszcz.
...
I tak sobie idziemy beztrosko poboczem jakiejś głównej drogi i deszczowo klniemy. Doszliśmy do jakiegoś podobno_sklepu i Mariusz obwieszcza "bo wiecie, ja nie chciałem wam mówić, ale mamy jeszcze 7 kilometrów... *samoczynne otwarcie ust w geście zdziwienia*" Ale Mario zadzwonił po dziadka i 7 osób wpakowało się w jego samochód.
I fiiiiuuuuuuu, tak oto dotarliśmy na imprezę. Ale nie mam siły opisywać co się działo dalej.

sobota, 6 listopada 2010

0,5

Półmetek. Bo jesteśmy w połowie licealnego kształcenia. Wystrojeni drugoklasiści, orkiestra, parkiet i zabawa. Wyprostowałem włosy, czuję się jak nie ja. Teraz są najdłuższe, jakie kiedykolwiek miałem, dziwnie.
Z nadzieją na dobrą zabawę - zaczynam się szykować.

poniedziałek, 1 listopada 2010

heritage

Długi weekend, Święto Zmarłych, cmentarze, znicze, gorący wosk i kiczowate sztuczne kwiatki.
Dla mnie to okazja do uwiecznienia tablic nagrobnych z datami urodzin i śmierci przodków, a potem przepisanie danych do drzewa genealogicznego. Wszystko fajnie, pofociłem, uzupełniłem, miód. Znalazłem nawet megadrzewo mojego rodu, który co roku ma jakieś olbrzymie zjazdy, na które nikt mnie nie zaprasza. Spoko. Mają jednak stronę na której znajduje się nieczytelne, ale wielkie drzewo, które mam chęć zgapić. I tak przepisuję. Drugą godzinę. Zwątpiłem przy gościu z 1840, który miał 19 dzieci... A każde dziecko żonę/męża i swoje dzieci. A one kolejne i następne, a potem siostry i bracia. Odechciało mi się. Na dzień dzisiejszy prawie pół tysiąca ludzi w moim krzaku mi wystarczy. Poczekam na kolejną falę natchnienia.

piątek, 29 października 2010

velerad

Koniec października. Zimno, ciemno - tylko spać.
I to właśnie spanie to ostatnio moje ulubione zajęcie w chwilach wolnych, tudzież absolutnie nie-wolnych, lecz przekształconych na wolne.
Kompletnie nie wiem, o czym mam pisać, ale zgodnie z zasadą "pisz kurwa, bo za 5 lat znajdziesz tego bloga i będziesz miał niezły ubaw przy czytaniu" - piszę.
Moja klasa organizuje akademię z okazji 11 listopada. Jest tłoczno, głośno, pesymistycznie ("przecież to jest bez sensu! rozumiesz coś z tego?! wykreśl to.") ale zrobimy to. I się uda, bo czemu ma się nie udać. Ja jestem jakimś historykiem, biorę udział w debacie, kłócę się z Mateuszem, spoko mi.
Za tydzień półmetek. Z Kasią. O ile będzie miała dobry humor, to czeka mnie ~6 godzin śmiechu i tego, co przyjęło się zwać pozytywnymi wibracjami. Przyjaciele, orkiestra, dzikie tańce, ha! Oby do soboty, oby do soboty!
Przed sobotą muszę jeszcze przygotować minimonodram (?) na kółko teatralne. Łooł, po prostu już skaczę z radości. Zwłaszcza, że mój tekst zaczyna się od słów "Tylko rób tak żeby nie było dziecka". Dzięki WAM za TAKI tekst, dzięki.
A teraz - czas spaaaaać. (w sumie dwie godziny temu się obudziłem, ale, jak to mówi Dżoana krupa - hó kers!)
Dobranoc

środa, 20 października 2010

drzewem być

Fajny dzień. Niecodzienny.
Warsztaty teatralne z aktorami prawdziwego, chyba trochę offowego teatru nie zdarzają się często. Właściwie to zdarzyły się pierwszy raz. Szalenie nakręcona, otwarta i pełna energii Grażyna, na oko lat 50, chociaż mam wrażenie, że pomimo wyglądu czarownicy jest młodsza. I Adam, młody student - myśli, że gdzieś mamy metro albo tramwaje; zdaje sobie sprawę, że potrafimy rzucać kurwami, toteż zbytnio się nie patyczkuje i jest swojsko.
Przez kilka godzin robiliśmy to, czego normalnie prawie nikt z nas by się nie odważył zrobić. Fakt, że na warsztatach była cała klasa i wszyscy przez chwilę byli nasionem, by potem stać się drzewem, podnosiliśmy się na wzajem, robiliśmy testy zaufania... straciłem wątek. Mimo wszytko - nie spodziewałem się, że wszyscy będą robić to bez oporów. Nie znałem mojej, bądź co bądź wspaniałej, klasy od tej strony. Było na prawdę fajnie. Dobrze jest być przez jakiś czas niepoważnym, móc udawać, pokrzyczeć, nauczyć się czegoś teatralnego.
Gdy patrzyłem na tę kobietę, stwierdziłem "cholera, widać, że robi to, co lubi!". Też bym tak chciał. Nie mogę teraz deklarować się, że teatr to NA PEWNO to, co chciałbym robić w przyszłości. Za mało wiem, umiem. Ale wiem, że to mi się szalenie podoba.
Chrzanić to, że siedzę i piszę bloga, zamiast zabrać się za angielski, hiszpański, matematykę i esej na polski. Piję którąś tam kawę i nie zamierzam iść spać przed pierwszą. Zresztą, i tak nie zdążę. Najwyżej w przyszłości zostanę drzewem.

niedziela, 17 października 2010

unionJack

Czterodniowy weekend dobiega końca. Już dawno tak dobrze mi się nie opierdzielało. W czwartek niemal całodniowe spanie, a potem wyjście z humanami na miasto. I to nieziemskie uczucie, kiedy to faceci są kompletnie trzeźwi, a dziewczyny wesolutkie. Po raz kolejny doszedłem do wniosku, że na prawdę ciężko mi je zrozumieć. Tak do końca zrozumieć.
W piątek - Acid Drinkers. Titus na żywo, dwumetrowy metal-krasnolud z włosami do ud i potrząsanie grzywą w rytm muzyki. Faaajnie było, ale..jakoś tak..bez rewelacji. Wczoraj wybrałem się po garnitur na półmetek. Nie żebym jakoś strasznie chciał iść tam w garniaku, ale podobno 'tak się chodzi' i 'tak pasuje'. Spoko, mój poprzedni garnitur stał się mocno niewyjściowy, toteż nie będę protestował. I znalazłem. Dokładnie taki jak chcę. Sęk w tym, że nie było do końca mojego rozmiaru (wszędzie_obecni Słowacy wykupili wcześniej pół miasta. Jeżdżą do nas jak do jakiegoś Eldorado co najmniej.) i strój będę miał za dni kilka. No nic, życie.
Teraz siedzę nad hiszpańskim (apokalipsa nadchodzi), matematyką, której nie jestem w stanie ogarnąć (apokalipsa przyszła i zostawiła mnie z zaszczytną tróją) i chemią (mam wyjebane na apokalipsę). Jakby tego było mało, kiedyśtam zgłosiłem się na konkurs traktujący o kulturze Wielkiej Brytanii. Kompletnie o nim zapomniałem, a przypomniałem sobie dzisiaj rano otwierając oczy i myśląc "cholera, to już niedziela". Znacznie bardziej wolałbym do Brytanii jechać, niż się o niej uczyć, ale...może kiedyś.

poniedziałek, 11 października 2010

zabieganie

Jubileusz mojego liceum. A jak jubileusz to śpiewanie, jak śpiewanie to próby, dużo prób. Na szczęście opłaciło się, wyszło nam bardzo dobrze, z tego co słyszałem. Za dwie godziny śpiewamy znowu. Niby fajnie, ale kiedy pouczę się na sprawdzian z fizyki to na prawdę nie wiem. A, wczoraj mieliśmy miniKoncert. I w tym momencie brawa dla naszego DonLora za solówkę pięciosekundową, która była wynikiem zamotania reszty basów. A on - jedyny, niezawodny zaśpiewał, ave Ci! (tutaj powinien być dwukropek i duże d, ale że emotykon nie używam to nie będzie)
W sobotę tańczyłem. Do wszystkiego. Miałem świetny humor (który kompletnie zjebał mi się przez moją głupią, niewyparzoną gębę i chwilami tragiczne poczucie humoru, ale to tylko na chwilę; zostało wybaczone. chyba), toteż bawiłem się dobrze. Nie przejmowałem się nawet plastikowymi lalami gibiącymi się gdzieniegdzie. Było...na prawdę nieźle.
Dobra, idę posprzątać fejsbuka. Mam dość co_trzy_minutowych wpisów dziewczyn, które to chwilą się gdzie lubią. Wszystko fajnie, ale niektóre chyba nie zrozumiały akcji i myślą, że chodzi o seks. A tu bach - chodzi o miejsce zostawiania torebki. Sama akcja imo głupia. Spamowanie fejsbuka - jeszcze gorsze.
Ale jeśli ma pomagać - lubię to.
peace.

poniedziałek, 4 października 2010

home, sweet home

Po prawie pięciu godzinach w samochodzie dotarłem do domu.
I jestem szczęśliwy, na chwilę. Skręciłem stolik z ikei, ogarnąłem bagaże, zaglądnąłem kontrolnie do lodówki, wyszedłem na balkon (z którego, jak zwykle, widzę robotników robiących chodnik od trzech miesięcy, opierających się na łopacie), czuję, że jestem u siebie!
I będzie fajnie aż do momentu otworzenia książek do historii i innych arcyważnych przedmiotów...

niedziela, 3 października 2010

...eh

Wczorajszy wieczór uświadomił mi jak bardzo jest do dupy z moją sytuacją sercową.
Impreza urodzinowa kuzyna. Starsi w jednym pokoju, młodzież w pokoju obok. Siedzę w tym drugim z kuzynką i jej kuzynem. Po chwili słyszymy dzwonek do drzwi.  To chłopak kuzynki. Siedzimy teraz w czwórkę. Super. Jakiś czas później wychodzą. Wraca kuzyn, który poszedł po swoją dziewczynę. Razem z nimi przyszedł kumpel ze swoją wybranką. Siedzimy. Pary się tulą, uśmiechają blah, blah, blah... Wymieniam porozumiewawcze spojrzenia z kuzynem kuzyna. Super. Czuję się nieswojo (no kurna, a jak mam się czuć?!), wyciągam komórkę i udaję, że coś robię. Gry, hmmm, kulki, ok, gram, pierdolę. Polewają Bolsa, spoko, uśmiecham się strącając zestaw trzech żółtych kulek. Po jakimś czasie kuzyn kuzyna oznajmia, że wraca do domu. Marzenie, zostaję sam z dwoma pięknymi, zakochanymi parami. Super kurwa. Wytrzymałem 2 minuty, bo bateria powoli kończyła żywot. Wyszedłem.
Samotność to straszna sprawa.

piątek, 1 października 2010

off

Nie ma mnie.
Olałem kilka dni szkoły, spakowałem książki do historii, słuchawki i zenita i pojechałem do rodzimy. Sosnowiec okazał się chłodny i zachmurzony, to nie pomaga, stanowczo. Ludzie się śpieszą, rozdają ulotki. Jakiś zaniedbany ośmiolatek widząc mnie i mojego ojca idących ulicą, wybiega z bramy i chce nam sprzedac karte z piłkarzem. Za złotówkę. Mój tata daje mu pieniądze, za karte dziękuje. Chłopczyk szeroko się uśmiecha do siostry stojącej nieco dalej, cieszy się. Kolejni przechodnie olewają jego ofertę, idą dalej, a on ściska w dłoni plik kart. Strasznie mnie to 'ruszyło'. Jutro wezmę jakieś słodycze i pójdę w to samo miejsce. Może nadal będzie sprzedawał karty.
Próbuję uczyc sie historii. Zaznaczam markerami istotne rzeczy i łudzę się, że dobrze mi idzie. W mieszkaniu pełnym ludzi nawet zaznaczanie nie należy do najprostszych.
Jutro mam nadzieję wybrac się na minishopping - muszę kupic sobie czapkę. Jedyną, jaka wchodzi na moją głowę - zgubiłem. Taaakk, afro ma swoje wady.

piątek, 24 września 2010

glee

Wróciłem z warsztatów. Niewyspany, zmęczony i ze zdartym gardłem. Ale było świetnie, jak zawsze.
Było tak: wiocha jakich mało, wąska ulica, 2 sklepy na krzyż i zero nadziei na jako taki nocleg. Pozory. Wjechaliśmy na górkę, a tam zaskoczenie - zupełnie niebrzydki ośrodek stylizowany na dworek chyba, drzewa, krzaki, wielkie kamienie i kościół z murkiem obrośniętym bluszczem - fajnie! W środku trochę gorzej, chłodno, bezpościelowo (no dobra, pościelą był 'koc z żyda'. Sory, wiem, jesteśmy straszni, ale 'koc z żyda' przyjął się jak mało co. Spanie pod żydem może nie należało do najprzyjemniejszych ale lepszy żyd niż nic.) ale i tak sympatycznie.
W między czasie urodziny miał Kamil (sto lat + pasem po dupie raz jeszcze!). Wznosiliśmy toasty i wznosiliśmy, w końcu bro jest już pełnoletni, spoko mu.
Pośpiewaliśmy, wyluzowaliśmy się, zintegrowali i wrócili. Szkoda. Już mnie szlag trafia gdy pomyślę o poniedziałku. Ale jeszcze mam weekend. I warsztaty teatralne.
Dobranoc.

poniedziałek, 20 września 2010

wheel in the sky

Jestem w pół chory, wiecznie zaspany ale się trzymam. 2 sprawdziany pod rząd i potem już tylko warsztaty chóralne. To mnie trzyma przy życiu.
Po sobotnich warsztatach teatralnych (kurna, warsztaty, co z wami nie tak?) jestem poobijamy, mam zakwasy i dziwne siniaki na rękach ale było świetnie. Pierwszaki są dość przyzwoite, dają radę.
A jutro... a jutro to będzie jazda. Kilkanaście minut temu Natalka ubłagała mnie żebym wystąpił w szkolnym filmie lub znalazł jej kogoś na moje miejsce. Koncept idących butów i ręki otwierającej drzwi bez pokazywania całej sylwetki mnie uspokoił, nie powiem. Na szczęście znalazłem kogoś do pomocy/wsparcia. Niezastąpiona Simona będzie butami! Albo ja też będę butami a ona będzie butami idącymi obok. No chyba, że ona będzie butami, a to ja będę butami idącymi obok...taaak. No, w każdym razie ktoś z nas będzie butami. Kolorowymi butami. Yeaah.

sobota, 18 września 2010

ingonyama

Weekend. Weekend, który najprawdopodobniej spędzę nad matematyką, ale i tak to weekend. Przyszły tydzień szykuje się na mieszankę tragedii i zajebistości. 2 sprawdziany, a potem warszaty. Oby do środy...
A zaraz wybiegnę z domu z nadzieją, że mój bus jeszcze nie odjechał.
Kierunek -> warsztaty teatralne.

wtorek, 14 września 2010

mamma mia!

Jestem bossem. Poprawiłem historię. Zrobiłem górę notatek, wykułem i zajrzałem smokowi do paszczy. Zgładziłem gada - "dobry" -wyjąkał. Yeah, fajnie mi.
Przez ostatnie kilkanaście dni na zmianę słucham/śpiewam Bohemian Rhapsody, jem owocowe fusy z herbaty i siedzę nad podręcznikami. Jest nieźle, jak na razie. Dostałem dzisiaj zapas klisz, będzie focenie Zenitem. W przyszłym tygodniu kręcimy film dokumentalny o 110 leciu naszej szkoły, jedziemy na warsztaty chóralne by piłować kawałki na koncert i pić vodkę.
Pozytywnie.

czwartek, 9 września 2010

fail

Bilans dzisiejszego dnia - pała z historii i nowe trampki. Na to drugie czekałem miesiąc, na to pierwsze - jakieś 3 minuty. Jestem historycznym nubkiem. Nic nie poradzę, nie interesuje mnie to. A najgorsze w tym nie jest samo egzystowanie gołej jedynki przy moim numerze w bordowym dzienniku, ale to, że muszę ją poprawić, ergo nauczyć się by zdać. To boli.
Pierwszaki nadal plątają się po szkolnych korytarzach i tarasują przejścia. Są jakby nową rasą, rozpoznajemy ich po jednym, szybkim spojrzeniu. Są specyficzni.
Chór wzbogacił się o kilka kandydatów na tenorów, jednego bassa i całą masę wysoko piszczących dziewczyn. Całkiem nieźle piszczących zresztą. Kandydaci na tenorów są zagubieni, nieco skołowani i dla bezpieczeństwa śmieją się z wszystkich naszych żartów. Nawet tych nie śmiesznych.
Jutro nocne teatralia, już się cieszę. Ale najpierw - matematyka, historia i hiszpański...

piątek, 3 września 2010

acid

Już jest lepiej. Od dwóch dni jem praktycznie same tabletki, które popijam gripexami i polopirynami, od tabletek na gardło mam purpurowy język, a na jedzenie patrzę z obrzydzeniem. Zdrowieję.
Dzisiaj miała przyjechać Krystyna. Z zeszytami. Ale nie przyjechała, bo speniała. Wiedziałem, że nie przyjedzie, ale nie chciałem nic mówić. Jam jest wróżka.
Po raz drugi w liceum zostałem zastępcą przewodniczącej klasy. Fucha jakich mało. Zwłaszcza, że tegoroczną przewodniczącą jest nieśmiertelna Simona.
Mam dość siedzenia w domu, oglądania 5 odcinków Rodziny zastępczej pod rząd, wysłuchiwania jakie to sokowirówki z Mango są zajebiste i że mogę je mieć na dogodne raty tylko 29zł miesięcznie przez 20 lat,  dość przechodzenia załamań nerwowych podczas obserwowania Malanowskiego i partnerów. No obczajcie: jedna z partnerek chcąc podsłuchać rozmowę bossów na zapleczu baru podchodzi do barmana, zagaduje, koleś się zmywa, a babka z gracją Krzysia Ibisza w połączeniu z Różową Panterą podkrada się do drzwi, robi subtelną minkę, naciska tajemniczy przycisk na okularach, spogląda dookoła czy nikt jej nie obserwuje i za pomocą swych wypaśnych okularków zaczyna filmować podejrzanych. No dramat...


___acid

czwartek, 2 września 2010

ała!

Nie tak wyobrażałem sobie "będzie fajnie". Mam ponad 39 stopni gorączki, boli mnie gardło, głowa, jestem przytępiony i krzywo chodzę. Nie spałem całą noc, a jeśli już, to miałem jakieś dziwne sny czy coś. Total, serio. Za oknem nadal leje, a ja nawet nie mogę muzyki posłuchać bo każdy dźwięk mnie wkurwia. Ja chcę do szkoły!

środa, 1 września 2010

*poof*

1 września. Mokro, zimno i nieprzyjemnie.
Tłumy nastolatków biegną do nowych szkół omijając kałuże.  Jeszcze uśmiechnięci - nie wiedzą co ich czeka, blahhahahaa...
Znów rozpocznie się 10 miesięcy życia od weekendu do weekendu, od ferii do wakacji, od jednej imprezy do następnej. Ale w sumie mi to pasuje, będzie się co dziać, będzie chór, mam nadzieję teatr, urodziny liceum i masa wyjść z przyjaciółmi. Tak. Będzie fajnie. TYLKO KURWA NIECH PRZESTANIE PADAĆ!

sobota, 28 sierpnia 2010

no wai.

Piszę z komputera kuzynki. Ma [komputer] zapłon jak maluch na mrozie, ustawiony jakiś dziwny język przez co podkreśka mi wszystkie wyrazy, burczy, huczy i świerka, a wyrazy pojawiają się 6 sekund po napisaniu. Ale jest, spoko, jest klimat. Chodzę po Sosnowcu, zabieram ulotki od zdesperowanych nastolatek zbierających na fajki, robie zdjęcia babciom na ławkach i z siódmego piętra pluję na parking.
Osiemnastka kuzyna była mordercza. Ale już spoko, już kontaktuję.
Ale Kamil robi mi wodę z mózgu wmawiając, że robię błędy w miejscacach, w których nie robię.  O.
Czas spać.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

sc

Jutro wstanę o 5 rano, wsiądę do autobusu do Katowic, założę słuchawki, otworzę Przekrój, a sześć (6 - sic!) godzin później zastanowię się w który tramwaj by tu wsiąść.
Także tego - nie ma mnie.
Świętuję osiemnaście lat Bartka, joł!

Ps - Zenit mi przyszedł, jest cudny.

niedziela, 22 sierpnia 2010

boob inspector

Fajnie jest iść na ognisko do Nitki, zabić się niemal w fosie, bo akurat w całej wiosce nie ma prądu i jest superciemno. Fajnie jest mieć konfrontację z dresami i udawać krzyż. Fajne też jest palenie po studencku przy dogasającym ognisku. Najbardziej fajnie jest zmarznąć w namiocie w sierpniową noc i obudzić się z sinymi palcami i wracać do domu w śpiworze. Mniej fajnie jest być niewyspanym. Ale fajnie jest posiedzieć u Olki na urodzinach i wymyślać tekst piosenki na PPSa, fajnie jest zjeść kiełbasę z grilla i mieć w dupie dietę. Fajnie jest przełazić cały dzień po galeriach i hipermarketach, kupić sobie koszulki ze sprośnymi napisami i czapkę na uszy w lato. Fajnie jest nie czuć nóg, ale mieć zeszyty i lampę kreślarską.
Jest fajnie. I nawet się wakacje kończą, o.

czwartek, 19 sierpnia 2010

nie.

Wakacje się kończą. Co raz bardziej to czuję. Wyznacznikiem czasu staje się 'w przyszłym tygodniu' i 'w roku szkolnym'. Tak, jeszcze tydzień.
Pierwszy raz odkąd pamiętam nie myślę o powrocie do szkoły z obrzydzeniem. Pierwszy raz chodzę do szkoły i...i zwyczajnie jest fajnie. Brakuje mi chóru, klasy, 167 schodów na trzecie piętro, stresu przed matematyką i ścisku żołądka przed hiszpańskim. W raz z 1 września zacznie się coś dziać. I to jest spoko.
Wróciłem z kręgli. Razem z Karolem pokonaliśmy lamerskie dziewczyny. Ha!

Pozdrawiam parę chcącą dostać się do Galerii Porciu (rotfl nr 1), której wcisnęliśmy ciemnotę, że "tak, można przejechać samochodem przez rynek, co nie?, tak, tak, moooożna". Parka podziękowała i ochoczo pomknęła obok zakazu wjazdu.

środa, 18 sierpnia 2010

ćjekawostka.

1. Wejdź na youtube.com
2. Odpal filmik
3. Gdy na ekranie będzie kręciło się kółko ładowania, kliknij strzałkę na klawiaturze
4. enjoy!

Nie wiem, może tylko ja dopiero wczoraj to zauważyłem, ale jeśli ktoś o tym nie wie, to warto.

wtorek, 17 sierpnia 2010

bangbang

Dorwałem perkusję. Pierwszy raz w życiu. W stodole u wujkokuzyna (nasze drzewo genealogiczne jest zbyt pokręcone; zresztą on jest za młody, by mówić doń per wujek).
Nie do końca kompletna, prowizorycznie rozstawiona, ale i tak ją pokochałem. Wyżyłem się, wkurzyłem sąsiadów, zdobyłem 50 do doświadczenia i +1 do aspiracji bycia perkusistą.
To jeszcze nie koniec, coś wykombinuję...

czwartek, 12 sierpnia 2010

squeeze

- Dzień dobry, dwa bilety poproszę...yyy...gdzie? Ej, gdzie...? To może tuuu...no, no, tutaj, siódmy, jedenaste i dwunaste. Tu...? Tak, tak, tutaj prosimy. Dziękuję.

Zabrałem resztę i dwa niebieskie bilety. Przed wejściem tłoczyli się ludzie w kolorowych t-shirtach i najkach dunkach. Krystyna wyszła do ubikacji. Zdążyłem przeczytać stare plakaty Opowieści Wigilijnej i jakiegoś amerykańskiego wyrobu komedioromantycznopodobnego. Gość w żółtych butach za kostkę wstał z krzesła, dziewczyna zawisła na jego boku i powoli powlekli się na salę kinową. Przeszedłem obok szerokiego lustra, odruchowo zrobiłem głupią minę. Krysia wyszła osuszając w powietrzu dłonie. Poszliśmy zająć miejsca.
REKLAMY
W sumie ciekawa odmiana - sala zapełniona nastolatkami podczas trailerów filmów animowanych śmieje się cała. Gdy na sali są niemal tylko dzieci - śmieję się tylko ja.
FILM
Step up, jak to Step up. Cudów fabularnych nie ma się co spodziewać, ale dobrego tańca - owszem. Ważne, że przez cały czas oglądało się przyjemnie, podtupując nogą w takt muzyki. Kilka pomysłów na prawdę dobrych, kilka opadów mojej szczęki, wiele szturchnięć Krysi 'bo coś mi się przypomniało, a propo'.
Mi się podobało. Ale ja do tańca mam sentyment.
I cholernie im tych ruchów zazdroszczę.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

wschód

Wstałem.
Ale jak się okazało, było już za późno.
Poza tym, chmury ssają.

sobota, 7 sierpnia 2010

chciałbym

Proszę, niech mnie ktoś obudzi jutro o 4 rano. Chcę wstać, zabrać aparat i iść do lasu. Na wschód słońca. Miałem iść dzisiaj, nastawiłem budzik na 4:10 i obudziłem się. O 12:03.
Proszę, obudź mnie. JAKKOLWIEK.

czwartek, 5 sierpnia 2010

jakoś leci

Jest strasznie wakacyjnie. Jest hamak, Cztery pory roku Kinga z Biedronki za 11 złotych, woda mineralna, spanie do 11 i nie wyobrażam sobie, żebym nagle musiał spakować do torby zeszyt do polskiego, nuty i zbiór zadań do matematyki i o 6:45 lecieć na autobus. Staram się o tym nie myśleć, ale im bardziej o tym nie myślę, tym bardziej to staje się nierealne. A przecież to za kilka tygodni będzie realne jak jasna cholera! Ale luz...póki co jest hamak, woda i spanie do 11...
Kupiłem sobie zeszyt z Wiedźminem (tak, żeby jeszcze mniej myśleć o szkole, sic!) i jest super. Przydałby się teraz taki Wiedźmin pod pałacem prezydenckim. Może coś by zrobił z tymi, którzy przywiązują się do krzyża i przebijają się lśniącymi sztyletami w imię prawdy i ku uciesze reszty świata. Najbardziej bawi jednak nowa reklama na krakowskim Forum. W miejscu Zimnego Lecha zawisło Ożyj i zwyciężaj
No parodia, drodzy Państwo!

sobota, 31 lipca 2010

radocha

Dorwałem Skittlesy i jest fajnie. Jupi.
Skosiłem trawę w ogrodzie i jestem z siebie dumny.
Nudzi mi się.

w h y    s o    s e r i o u s ?

czwartek, 29 lipca 2010

nocą

Fajny dzień. Spanie do 12, granie w karty przy Beczce Wiśniowej, kino-nie-kino z Krystyną. Trochę zdjęć, biedrona, pizza i wyrzuty sumienia. No i najważniejsze - wspomogłem Pana Żula dwudziestoma groszami. A prosił o 13! A ja dałem 20! Wiem...jestem rozrzutny...
Spotkałem też TeamModlących, dawno ich nie widziałem przez ich wyjazd. Ech, fajnie tak się spotkać...

środa, 28 lipca 2010

los abogados

Pojebało mnie.
Zrzuciłem na odtwarzacz kursy Hiszpańskiego, leżę z słuchawkami na uszach i słucham.
Pojebało mnie.
W międzyczasie licytuje tuzin aparatów na allegro, chociaż wiem, że żadnej aukcji nie wygram, bo jakiś kretyn przebije mnie w ostatniej sekundzie o grosz.
Pada od kilkunastu dni, jest okropnie nudno i śpiąco. Już chyba wolę 40 stopniowe upały. Tak, stanowczo wolę.
Dobra, wracam do Pokemonów, mój Czarizard ma 67 poziom, ha!

sobota, 24 lipca 2010

ciszeej taaam!

Jestem pogryziony jak gumowa kość mojego Maxa. Komary to chuje, to już oficjalne.
Ogniskiem w Jedliczowych krzakach zaskarbiliśmy sobie nienawiść kobiety-konkubiny, która dopingowała nasze dzikie śpiewy i krzyki swoim gardłowym
-Ciszeeej taaaam!!!
Jesteś fajna kobieto, dzięki, że nie dzwoniłaś po policję.
Znalazłem genialne zdjęcie mojego pradziadka. Jest świetne. Nie wiem, może tylko mi się tak podoba, ale to się przecież liczy. Foto już wkrótce na moim LomoBlogu (no co, każda reklama dobra).

piątek, 23 lipca 2010

i szumią knieje.

Dotarł aparat. Jest mały, lekki, błyszczący, ma dwa wyświetlacze i bardzo dobre makro. Cieszę się.
Idę na ognisko do okolicznej wioski. Śpiwór jest, bluza jest, wino jest, "Basic ognicho kit" (śpiewnik + skany piosenek) jest. Wszystko jest. Kiełbacha niestety mówi papa, do upadku diety wystarczy siarkofrut, kiełbasa jest zbędna. I jeszcze jedno, tak bardzo bym chciał by nie zjadły mnie komary. Tak bardzo, bardzo.

czwartek, 22 lipca 2010

zmiany.

Klawiatura mi się pierdzieli. Znak zapytania sprawia co raz większe problemy.
Ściany pomalowane. Trochę śmierdzi jeszcze farbą, ale dzięki temu lepiej śpię. Chyba.
Niewiele się dzieje, czekam na nowy aparat, listonosz-cham co dzień omija mój dom.
Znalazłem idealny wieszak na gitarę. Stare rogi jakiegoś pechowego stworzenia na drewnianej podstawie. Pasują mi jedynie do tablicy korkowej, ale kontrasty też są przecież fajne.
Jutro ognisko u Krystyny. Znów kupię wino i dietę szlag trafi.


z malowania.
nie, ona nie jest różowa.
uberwieszak na gitarę.

wtorek, 20 lipca 2010

paint it black

Co jakiś czas przychodzi taki moment w życiu każdego człowieka, kiedy decydujemy się zmienić coś w swoim życiu, swoje otoczenie, przyzwyczajenia czy kolory ścian. I właśnie te kolory zmieniam.
Cieplutkie pomarańczowo-żółte ściany zamieniłem na surowe, szaro-czerwone. Zdrapałem już z siebie resztki farby, wyczyściłem pędzle. Pozostało jeszcze jedno malowanie i będę mógł znowu wprowadzić się do mojego staronowego pokoju. Fuck yea!

sobota, 17 lipca 2010

żar.pl





a ja na to, jak na lato.

piątek, 16 lipca 2010

zimy chcę

Jest niewiarygodnie gorąco. Niemożliwie. Ale i tak leżałem na słońcu, moszcząc się w trawie, przez co teraz pewnie boli mnie głowa. Byłem też na siłowni, przypakować co nieco przaśnymi hantlami. Potem wio do miasta z Hubertem, by spotkać się z resztą. Śmiesznie było, jak zwykle. I odnowiliśmy wspólnie fascynację Pokemonami. To była dopiero bajka, nie to, co teraz. Idiotyzmy jakieś z Hanah Montanah Zakohanah i innymi badziewiami. I jakoś nikt przez te Pokemony nie morduje, ani nie bije się ze zwierzętami. Pokemony były fullcool.
A właśnie, fullcool to jeden z wymyślonych przeze mnie neologizmów. Fullcool oznacza tyle co zajebisty, pełny lansu, fajny, super i słit. Antonimem fullcool jest lansless - ubogi w lans.
Wymyśliłem jeszcze zabarwioną erotycznie nazwę dla mieszkanki Etiopii. Mieszkanka tegoż uroczego kraju to nie kto inny jak Etiopiczka.
Tiaaaaaa...

czwartek, 15 lipca 2010

gorrrącooo

Wróciłem z labu. Bylem z Sabą, poszwendaliśmy się nieco po roztopionych ulicach. Topię się, lepię się ale jest cudnie. Wyszło mi 97% zdjęć! Teraz będę Was nimi katował!
 Muahahaha!

środa, 14 lipca 2010

b.east

Zorganizowanie staroklasowego ogniska graniczy z cudem. Może nawet z nim pomieszkuje.
No bo jak zadowolić wszystkich? Terminem, towarzystwem, miejscówką? To se ne uda.
Jutro jadę wywołać drugą kliszę. I jeśli znów nie wyjdzie chociaż 40 procent to się wkur*ię.
Z tego miejsca też chciałbym pozdrowić wszystkich surwiwalowców z Wołczyna, którzy to się modlą, jedzą wodę na śniadanie i myją się w rzece. Trzymam za Was kciuki!

Tymczasem mój lomo-pies + pięta.

wtorek, 13 lipca 2010

jelonek

Zachwyciłem się Jelonkiem.
Pożarły mnie komary i kończę kliszę.
Kocham mój hamak i książki Wiśniewskiego.
Wakacje, mniam. I lomo.

poniedziałek, 12 lipca 2010

forever.

Byłem na Shreku. Jestem zachwycony. Po genialnej jedynce, równie genialnej dwójce i kupowatej, słabej trójce, myślałem, że dobry Shrek już nie powróci. Myliłem się. Shrek czwarty jest niemal równie dobry jak pierwsze dwie części. Jest jednak o wiele bardziej dojrzałą animacją, poruszającą realne męskie problemy. Nowi bohaterowie, karzeł-idiota, nowe spojrzenie na Zasiedmiogórogród i stary, dobry Shrek. Perełkami są jak zwykle osioł i kot (tym razem nie do końca w butach). Zmartwiło mnie to, że chyba jako jedyny na sali śmiałem się głośno i jakoś bez skrępowania. Ok, młodsze dzieci mogły wszystkiego nie skapować, ale starsi, młodzież? No bez jaj, głupio mi się robiło kiedy wybuchałem śmiechem, a dzieci tylko cichutko popiskiwały.
Ocena końcowa - miodzio.

***

Wywołałem kliszę. Wyszło 8 na 36 zdjęć. Znaczy wyszło więcej, ale panowie z labu chyba stwierdzili, że są nieudane czy coś i nie wywołali. Ludzie, to tak ma wyglądać! To lomo! Mimo wszystko, mam 8 foteczek i drugą kliszę na półmetku. Mniam.

niedziela, 11 lipca 2010

wieś się bawi.

Dni mojej, bądź co bądź, kochanej miejscowości przyszły wycierając leciutko obłocone buty o zielony trawnik. Z pewną dozą nieśmiałości rozłożyły się w parku i czekały. Czekały na chmarę ludzi, dzieci i komarów, która swoje miejsca ma zaklepane od wiosny. I doczekała się.
Wczoraj - pierwszy dzień przaśnej imprezki - przeraził mnie i zaniepokoił jednocześnie. Jeszcze rok temu na takiej samej zabawie szalałem do upadłego. Było głośno, szybko i kolorowo, ale i dość kulturalnie. Teraz, wychodząc z domu i kierując się ku parkowi (jakieś 100 metrów) minąłem kilka grupek 'bysiorów', 'hot_lasseczek' i 'tym_podobnych". Obcy przechodzili jakoś dziwnie gapiąc się na moje włosy (do czego już zdążyłem się przyzwyczaić), ale czułem, że Smienka wisząca na mojej szyi nie może czuć się bezpieczna. Potem było jeszcze gorzej. Kępy quasi-modnych gówniar w króciutkich białych miniówach, wymalowanych oczach, dziwnych fryzurach i obcasach wysokości moich całych zimowych butów, za kostkę. Obowiązkowym elementem wyposażenia takiego stwora jest guma w mordzie i telefon komórkowy trzymany w dłoni. Nie wiem, dla lansu chyba.
Przerażeni - ja, Saba i jej brat zacny, odizolowaliśmy się na przystanku autobusowym. Przechodzące stada wyżej wymienionych gatunków mieszały się ze stadami pokrewnymi - superhiperextra wylansowanymi chłopaczkami w toną żelu na włosach i białymi najkami z Ukrainy na stopach. No coś pięknego. Zaniepokoiło mnie to - serio. Może to ja jestem dziwny, bo ostatni raz żel na włosach miałem w 3 klasie podstawówki (nie żebym miał coś do stylizacji żelem ), ale to jak ci ludzie wyglądali było niepokojące. Ta chęć pokazania się z jak najlepszej strony na potańcówce pełnej potencjalnych 'kąsków', chęć lansu i pokozaczenia. To...to jest straszne.
Kiedy tak siedzieliśmy na przystanku obserwując chodnikowy wybieg, samica z przechodzącej akurat kępki, żując wyzywająco gumę (mam na myśli takie żucie na pokaz, jak w reklamach, albo tak jak krowa trawę, przykład z dzieciństwa), spojrzała perwersyjnie na moje krocze. No kurwa. Saba nawet to zauważyła (co nie?), zresztą ja to zapamiętałem, nawet jeśli ona nie. Zmyliśmy się.
Na miejscu imprezy zastaliśmy tańczącą dzieciarnię. Średnia wieku  na parkiecie - 13 lat. Obok przeszedł chłopak, na oko 14/15 letni z puszczą Żywca w ręku...

***

Przechodząc do rzeczy przyjemnych i przyjemniejszych - wypstrykałem kliszę, udało mi się nawet ją bez przeszkód wyciągnąć w mojej mobilnej ciemni (ja, czarna koszulka, ręka zasłaniająca okno i ciemny kąt w garderobie rodziców). Jutro idę wywołać. Jeśli nie wyjdzie, strzelę sobie w łeb.
Loro ma demota na głównej. Loro, jestem z Ciebie dumny i cieszę się Twoim szczęściem. Kozak jesteś.
Chcę iść do kina na Shreka, to jest mój plan na najbliższy tydzień.
Uff.

piątek, 9 lipca 2010

efekt opóźnienia

Dobrze mi. Jem wafle ryżowe, gram w Lego, robię eksperymentalne zdjęcia Smieną, czytam opowiadania Wiśniewskiego, rozkoszuje się bałaganem w moim pokoju i szukam dotacji na kolejną książkę Cejrowskiego.
Dzisiaj przyjeżdża kuzyn. Fajnie.
Ogólnie nic się nie dzieje. Nic na tyle istotnego, co mogłoby mnie jakoś bardziej poruszyć.
Chillout, ot co.

wtorek, 6 lipca 2010

hey soul sister.

Jeden film prześwietlony, z premedytacją zresztą, szpula skombinowana, pół rolki taśmy izolacyjnej zużyte, ale moja Smena na reszcie rusza się tak jak powinna. Mam tylko nadzieje, wyjdą jakiekolwiek zdjęcia.
Mój pokój wygląda jak po przejściu małego, nieśmiałego tornada. Ach, jak wakacyjnie! Muszę tylko wysłuchiwać jaki to jestem bałaganiarz, że nawet łóżka nie pościelę, że to, że tamto. A po co, ja się pytam? Wakacje są!
Jeszcze tylko pogłaszczę moją Smenkę, wezmę prysznic i pojadę na bibę. Tajemniczą, bo tajemniczą, ale 'niemal chóralną' , to zobowiązuje.
Irytacja dnia - guma przyklejona do podeszwy trampka.
Ciao.

sobota, 3 lipca 2010

lubie mówić z Tobą.

Dochodząc do czerwonego przystanku Franciszek w pewnym stopniu wiedział, że ma przejebane. Zjadł przecież sałatkę, a nie powinien. Nie w tym tygodniu. Ona go namówiła.
-Mmmmm...jakie pyszne looodyy. No zjedz sobie, zjedz, tu jest, czekaj..., 200 kalorii tylko tu jest!
Przystanek autobusowy w dalszym ciągu świecił pustkami. Podświadomość podpowiadała Franciszkowi, że autobusu teraz nie uświadczy. Była wakacyjna sobota, wieczór. To niemożliwe by jechał teraz autobus, niemożliwe. Podszedł do rozkładu jazdy, przeskanował szybko nazwy miejscowości i godziny.
- O-ou.
Przeskanował raz jeszcze.
- Kurwaa nooo!
Żółta tabliczka uśmiechała się szyderczo i wskazywała tylko jedną godzinę - 22:27. Spojrzał na wyświetlacz komórki - dochodziła 20:30. Jakaś ciężka kula przetoczyła się mu gardłem i wpadła do żołądka.
***
Perspektywę dotarcia do domu stopem porzucił, gdy kobiecie, która wybiegła na ulicę i gorączkowo machała rękami, udało się zatrzymać może 5 samochód z kolei. Franciszek opuścił głowę z rezygnacją. Kobiecie płonął samochód. Co jemu musiałoby płonąć, by ktoś zatrzymał się i zgodził się zabrać ze sobą. Spojrzał raz jeszcze na płonący samochód, mlasnął głośno i wrócił na przystankowe krzesło.
***
- Cześć, jesteś w domu? Sprawdź mi rozkład jazdy busów okej?
- Ale...
- Tylko wiesz, jest sobota.
- Czekaj,
- I wakacje, to teraz będą chyba jeździć inaczej.
- EJ! Jestem w bieszczadach, jutro wracam.
- . . . 
***
- Cześć, zobaczysz czy jedzie teraz jakiś bus?
- Ale gdzie to...? 
- No na stronie zobacz, zadzwonię za 5 minut.

-I jak?
- No jedzie o 22:05. I o 20:30 miał być, ale nie wiem czy dobrze popatrzyłem.
- Okej, dzięki.
***
Franciszek powoli dostawał kurwicy.  Siedział już od pół godziny na przystanku, jakieś 100 metrów dalej mroczny zespół mrocznego metalu dawał równie mroczny pokaz mroku i krzyku. Minęła 21.

piątek, 2 lipca 2010

CMEHA

Upijam się wakacjami. Hamak, książka Cejrowskiego, nic więcej nie potrzeba.
Dostałem shishę. Mała, zgrabna, stylowa, tunezyjska. Będziem jarać.
Razem z Krystyną bierzemy się za fotografię analogową. Nasze lanserskie aparaty z tamtej epoki czekają na zamówione klisze, z terminem ważności na rok wstecz. Tak bardzo lomo.

czwartek, 1 lipca 2010

feta, feta, feta.

To były 3 wspaniałe dni. Drewniany domek, jezioro za oknem, wino, shisha i oni. Łapanie stopa, taszczenie tuzina Lechów w żółtych reklamówkach, pieczenie jabłek na grillu, gitarowe orgie, dzikie tańce do Davida Guetty, układ choreograficzny z Szymkiem i napisanie przeze mnie genialnej psycho-piosenki...Mógłbym jeszcze długo wymieniać, ale nie ma sensu - to trzeba przeżyć.
 No i jesteśmy...
 Widok z okna był świetny.

A teraz gdzie...?

 Do sklepu! Stopem rzecz jasna. A po co?

 Po soczki!

 Skoro lodówa pełna...

...imprezę czas zacząć!

Grillowane jabłka...


...i taniec do upadłego.

Zgagotwórczy napój na kaca. 1 cytryna, 1 część wina, 1 nic.

Pamiątkowa karta na koniec. 

I  trzeba było wracać do domu. Busem. Na bagażach. Trzęsło, ale było świetnie.

Ostatnia prosta. Jesteśmy w domu. . .

wtorek, 29 czerwca 2010

poniedziałek, 28 czerwca 2010

niedziela, 27 czerwca 2010

a oni nadal swoje.

Jeszcze tylko to....i...spakowany.
3 dni bez internetu, rodziców, książek i sudoku. 3 dni z Nimi, gitarą i shishą.
Jutro o 5:30 spadnę z łóżka, przygotuję się i wyjdę przed dom czekać na transport. A potem, a potem to nie wiem. Ale inni wiedzą, wtopię się w tłum i będę szedł gdzie każą i wsiadał do czego każą. Będzie fajnie.
Ominie mnie co prawda wyjazd z chórem na Słowację. Ale, to chyba nawet mi na rękę. Poza tym, Kamil ma zamiar nie jechać, więc i tak nie miałbym z kim się pośmiać.
Solino, przybywam!
Widzimy się za 3 dni (no chyba, że odkryję jakieś złoża bezprzewodowego internetu, o.).
Ahoj.

piątek, 25 czerwca 2010

trochę więcej odwagi.

Skończyło się. Już nie planuję jutrzejszego dnia, nie muszę, nie wiem co będzie, bez nerwów. Wakacje.
A teraz idę odespać te kilka ostatnich nocy i przemyśleć Ciebie. I mnie.

czwartek, 24 czerwca 2010

też tak czasem mam.

Za oknem zielone gałązki zakończone czerwonymi kwiatami, nerwowo trzęsą się popychane nierównomiernymi podmuchami chłodnego wiatru.
Lewo, prawo, lewo, prawo, prawo, dół, prawo, lewo.
Podobnie drzewa i stary łańcuszek przymocowany do balkonu - wieszak na donicę z jakimś pnącym cholerstwem. Jest szaro, ponuro, co kilkadziesiąt sekund ulicą przejeżdża samochód. Nie słyszę go. Szczelnie zamknięte dzisiaj okno, tłumi wszystkie odgłosy z zewnątrz. Po drugiej stronie, u mnie, gra muzyka. Czekam na ciepło, o którym pani z telewizji mówiła, że będzie. Jutro.
Dzień jest zadziwiająco długi, czas płynie jakoś wolniej. Myślę, by zacząć pisać. Tak, to dobry pomysł.
A jutro ubiorę białą koszulę, marynarkę i pojadę zakończyć pierwszy rok przygód w nowej szkole. To może dziwne, ale wcale tego nie odczuwam. Dostanę różowo-czerwoną kartkę A4 z godłem i stopniami określającymi poziom mojej wiedzy. Podziękuję, zabiorę z szafki to, co moje i pójdę z Nimi na rynek. Potem wrócę do domu ze świadomością, że nic nie muszę.
A potem wszystko zacznie się od nowa. Od nowa, tylko trudniej.
Te 10 miesięcy to było bardzo dobre 10 miesięcy. Poznałem masę nowych, wspaniałych ludzi, nauczyłem się dobiegać w 3 minuty na uciekający autobus, zdążyłem poznać nową szkołę, zaprzyjaźnić się z Tobą, Tobą i Tobą, założyć tego bloga, spędzić wiele cudownych chwil, być głosem ojca w spektaklu, dołączyć do chóru, śpiewać na konkursach, pić tanie wino pod monitoringiem przemysłowym pewnej placówki oświatowej, połamać się opłatkiem na klasowej wigilii, pokochać Beatlesów, tańczyć na Sylwestrze u C., zauroczyć się w pewnej dziewczynie, stwierdzić, że nie warto, zapuścić włosy i je ściąć, bawić się na domówce, której gospodarz nie pamięta, świętować 18 urodziny K., zmywać czerwony lakier z paznokci i udawać małpę.
Było warto.

wtorek, 22 czerwca 2010

i pić cię jak komar.

Mam za dużo czasu. Za dużo czasu by nie spać i za mało by spać. Śpię kiedy nie powinienem. Nic nie poradzę. Już za kilkanaście dni przebudzę się jakby nigdy nic o 10 by stwierdzić, że jest niemal noc i można jeszcze spać. Będę miał wreszcie czas by spać wtedy, kiedy powinienem.
W sobotę tańczyłem. Mimo ogólnej opinii, że dyskoteki w naszym liceum są nic nie warte i tandetne (po części tak jest) udałem się do klasztornego budynku mojej szkoły, by w drzwiach minąć dziewczyny na dziesięciocentymetrowych szpilkach, w różowych bluzkach 100% poliester i powiekach wynurzanych w czarnym tuszu. Kroczyłem dziarsko z przyjaciółką pod pachą. Minąłem bandę dresów w stylowych czarnych bluzach z gustownym napisem "Nafta Jedlicze" wymalowanym jakąś gotycko-huligańską czcionką. I nawet mimo tak tragicznego początku, późniejsza zabawa była przednia. Podstawa to fajni ludzie - nie-pipki i nie-dresy.
Olga pozwoliła opętać się jakiemuś ukrytemu sex-demonowi, który nieśmiało zerkał z pod stanika. Byłem w niewielkim szoku, ale tylko przez minutę. Tak, było fajnie. Mimo wszystko.
W poniedziałek jadę z przyjaciółmi "integrować się" nad Solinę. Chyba, o ile się uda, Simona spreparuje/ukradnie dowód osobisty swojej siostry, a rodzice się nie rozmyślą. Uda się, musi. Telenowela przecież musi trwać. I ta telenowela jest z jednej strony śmieszna, a z drugiej tragiczna - dla mnie. Ale jedno wiem na pewno - z naszą paczką można by nakręcić na prawdę dobry dramat komediowy. Na miarę Skinsów.
Dziękuję, dobranoc.

piątek, 18 czerwca 2010

czerwień czerwonej czereśni

Wróciłem z chóralnych warsztatów. Niewyspany, pomięty, z resztkami czerwonego lakieru na paznokciach stóp, szczęśliwy i zadowolony. Zadowolony mimo pomalowania mi w czasie spoczynku nocnego paznokci na kolor ewidentnie czerwony. Tak, zdrajca Bartek, z którym to między innymi przyszło mi dzielić skromny pokój, ku uciesze gawiedzi wymalował mi wesoło paznokietki. Och, to takie słodkie. I nie powiem żebym się jakoś specjalnie gniewał, to było nawet zabawne. No może do czasu walki o zmywacz. Ale już jest tak jak ma być - bez żadnego świństwa na stopach.
Część śpiewana warsztatów przyniosła efekty w postaci otrzymania 90 punktów (na 100) na przeglądzie, którego nazwy nie pamiętam. W końcu nasze Lion sleeps tonight było z góry skazane na sukces. I o ile babka z komisji po pierwszych słowach ostentacyjnie machnęła ręką (nie wiem, urażona bo wydurniamy się w kościele?!), to publiczność kupiła nas stuprocentowo. Po pierwszym łimooołeeeej po nielicznej, żeńskiej publiczności przeleciał szmer zachwycenia, potem było już tylko goręcej. Dziewczyny mdlały, krzyczały z zachwytu, w ekstazie padały na chłodną posadzkę, no kosmos. A ja dostąpiłem zaszczytnej roli "robienia małpy" i konia. Przy koniu wydzierałem się razem z Mariuszem, yeah! Ogólnie - wesoło, śmiesznie i przyjemnie.
Dzisiaj natomiast powlekłszy się z zaspanymi oczyma do szkoły, skazany byłem na oczekiwanie ostatniej lekcji - hiszpana. Miałem zdawać na 4. I zdałem, ho!
Mam wakacje!

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Plac Wilsona

Szaro, śpiąco, przygnębiająco.

Kuzynowi umarł chomik. Pogrzeb zrobiliśmy, trumna z koperty po mandacie, nie wiem, może to jakaś symbolika. Mały płakał pół wieczora za tym chomikiem, biedny. Bał się go, nie wiem czy kiedykolwiek go wziął na rękę, ale widocznie się do niego przywiązał. Spoczywa sobie teraz Bernard w ogrodzie pod kamieniem w kształcie serca. Podobno w kształcie serca, bo mój zmysł artystyczny tam ni cholery serca nie widzi, ale dobra.
Jutro poprawiam logarytmy. Moje zajebiste nastawienie 'i tak nie napiszę na więcej niż na 2, szkoda się uczyć' zapewne mi pomoże.  Ale chrzanić to. Nie egzystuję by uczyć się matematyki. Mam ważniejsze priorytety, o.
Jutro też wyjeżdzamy na warsztaty z chórem. Pogoda się nam nieco fochnęła i jest beznadziejne.Ale przynajmniej - nie ma słońca - nie ma kichania.
Nie jestem pewien co powinienem wziąć. Najchętniej to bym nie brał nic i pobawił się w surwiwal.
Pierdzielę, będę Robinson!

piątek, 11 czerwca 2010

piekło

Gorąco, bardzo gorąco.
Alergia wkurwia jak nigdy wcześniej.
Zmodernizowałem bloga.
W przyszłym tygodniu czeka mnie wyjazd z chórem. Warsztaty tj. wódka, śpiew, katar i nieprzespane, prześmiane noce.
3 tydzień diety. Jest dobrze.
Czuć wakacje. Ale najpierw - poprawa logarytmów i relacja na hiszpański. Zabijcie mnie.

środa, 9 czerwca 2010

where the grass is green

"...bieganieeee..."
Zobaczył w opisie na swojej liście kontaktów.
-A właśnie...
Wyłączył komputer, wsunął skarpety i zbiegł po schodach. Spryskał ręce i nogi nieprzyjemnym w zapachu sprayem na komary. Spojrzał na zegar - 21:24. Założył buty, zapiął rzep i wyszedł przed dom.
W jednej chwili poczuł ciepłe, letnie powietrze. Odetchnął głęboko.
Z kieszeni spodni wyciągnął odtwarzacz. Słuchawki jak zwykle były poplątane. Wyszedł za bramę, zamykając ją za sobą. Było ciemnawo i przyjemnie. Założył słuchawki i wybrał muzykę. Slash zatkał jego uszy odcinając go od innych odgłosów.

 "Take me down to the paradise city..."

 Włożył odtwarzacz do kieszeni i zaczął biec polną drogą. Powoli, by rozgrzać mięśnie, w końcu przez ostatnie ulewy nie biegał już od paru tygodni.

"...Where the grass is green
And the girls are pretty."


Po minucie złapała go kolka. Zatrzymał się. W uszach słyszał popisy Slasha. To mobilizowało. Kilka przysiadów, skręty, skłony. Można ruszać dalej. 

"Just an urchin livin' under the street
I'm a hard case that's tough to beat..."


Biegł. Wysoka trawa ocierała się o jego nogi. Podłoże było twarde, ale nierówne. Robiło się coraz fajniej. Po chwili stwierdził, że chyba poprawiła się mu kondycja. Próbował biec szybciej - dochodził refren. 

"...I'm your charity case
So by me somethin' to eat..."


Był już wystarczająco daleko. Kilka ćwiczeń, wykrzyczenie refrenu, odgonienie kilku natrętnych komarów. Wsłuchując się w słowa piosenki, zapomniał o wszystkim innym. Chciał by rzeczywiście ktoś zabrał go do paradise city. Nie myślał o kartkówce z chemii, nieprzeczytanym Potopie. Mimowolnie się uśmiechnął. Po raz czwarty włączył piosenkę od początku.

"...I'll pay you at another time
Take it to the end of the line."


Był co raz bliżej domu. Dłonią przetarł spocone czoło, poprawił włosy. Dobiegł do bramy. Szybkim ruchem ściągnął słuchawki. 
Cisza.
Riffy i śpiew w kawałku Slasha zastąpiło ciche ujadanie psa gdzieś u sąsiada i bzyczenie owadów ukrytych w trawie. Wszedł do domu, wziął chłodny prysznic.
 Usiadł przy komputerze.

"Take me down to the paradise city
Where the grass is green
And the girls are pretty
Take me home."


 Chciał zrobić wszystko, nawet napisać dziwną i długą notkę, tylko po to, by przełożyć naukę na jutrzejszą chemię na dalszy plan... 

poniedziałek, 7 czerwca 2010

dashboard

Wróciłem do świata żywych. Po wczorajszym spaniu do czternastej i zimnym prysznicu w postaci wypracowania na polski i dziwnego zadania z matmy. Po dzisiejszym dniu w szkole, który, bardzo szybko minął. Podejrzane...
Tak, chyba mogę powiedzieć, że doszedłem do siebie.
Sobotnia osiemnastka Kasi była świetna. Jej widok po kilku kieliszkach wódki jest bezcenny. Zresztą jej dom chyba też. Łoj, jak ona tam ma ładnie. Jedynym minusem tego wszystkiego był mój zawszeobecny katar sienny i załamanie nerwowe mojej diety. Sorry dieto, mi też jest przykro.
Dzisiejsze popołudnie spędziłem z Hubim (ku#wa, jak to brzmi?!) nad chemią. Nasze plany nakręcenia arcy ambitnej  video prezentacji spełzły na niczym, pozostał stary dobry powerpiont. Chociaż w naszych kręconych główkach zrodził się pewien video pomysł. Mwuahahaa!

sobota, 5 czerwca 2010

po ***

Przestraszyłem się swojego odbicia w lustrze, boli mnie kark, głowa waży dużo więcej niż normalnie, marzę o prysznicu i normalnym spaniu, ale było świetnie.
Trochę rzeczy sobie chyba przemyślałem, jest ok.
Ogólnie bardzo pozytywnie, właśnie dotarłem do domu, pierwsze co robię to piszę tu - to chyba nienormalne. Ale jest przecież tak fajnie, teraz dojdę do siebie, a wieczorem wyruszę na poszukiwanie domu osiemnastkowej Kasi. Yeaaah!

piątek, 4 czerwca 2010

***

Impreza.
Jest głośno, placzliwie, ckliwie,  a ja jestem pieprzonym tchorzem.
Chcialbym, ale sie boje. Nic nie poradze.

niedziela, 30 maja 2010

100

Setny post. Jubileusz, yeah.
Wiele się dzieje, ale nie mam weny, ani chęci, by to wszystko opisywać.

Wczoraj spędziłem wieczór na oglądaniu festiwalu tandety - Eurowizji. Polska, rzecz jasna, nie dostała się do finału. Nie dziwie się, 'nasza' piosenka była zwyczajnie słaba. Ale czy jest czego żałować? Eurowizja już dawno skończyła odgrywać rolę poważnego i prestiżowego konkursu. Teraz to tylko tandeta, z kilkoma chwytliwymi piosenkami. Jednak przy oglądaniu tej tandety można się na prawdę bardzo dobrze ubawić. No, o ile ktoś nie dostaje rozwolnienia przy kolorowych strojach i disco-piosenkach. Wygrała Niemka, i dobrze. Mi się jednak bardziej podobały bałkańskie rytmy. Mniam.

Ściąłem włosy. Moje afro poszło do kosza. Źle zrobiłem, nie mogę się przyzwyczaić. Ale przecież odrosną. Do września powinny mieć już normalne rozmiary. No ale za to wreszcie zdołam założyć kapelusz!

We wtorek jedziemy z klasą do Krakowa. Do teatru. Super. Myślę nad zabraniem gitary na drogę, można by pośpiewać. Znajdę chwyty do gagi, Baśka się ucieszy.

W środę PUFA. Przegląd Uczniowskich Filmów Amatorskich. Będzie ciekawie, mam nadzieję.

W sobotę - osiemnastka Kasi! Jupiii!

Ogólnie - jakoś tak przygnębiająco. Teoretycznie powinno być super - ładna pogoda, 3 kilo mniej, a jednak. Ale to chyba niedobór cukru w organizmie. A właśnie! Zrobiłem sobie ostatnio super sałatkę. No zajebista. Jak będę miał czas, chęci i wystarczająco wysoki wskaźnik nudy, spróbuję zrobić małą foto instrukcję. Też sobie taką sałatkę zróbcie, a co!

niedziela, 23 maja 2010

syr-daria

Wieczór z geografią – jak cudownie to brzmi.


Co prawda między zapamiętywaniem rzek Azji czy Ameryki zajęty byłem skanowaniem starych zdjęć rodzinnych, to jednak niemal cały wieczór przesiedziałem przed atlasem. To smutne.

Mentalnie jestem jakoś permanentnie wkurwiony, ale to chyba przez brak cukru w organizmie od jakiś 2-3 dni. W dalszym ciągu jem serki, ryby i kurczaki. Dzisiaj nawet własnymi rękami zrobiłem sobie obiad! W tym miejscu powinien wejść Krzysiu Ibisz i nakłonić wszystkich państwa do gromkich braw. Kurczak w jogurcie tylko fajnie brzmi. Paski filetu położyłem na patelni, do miski wlałem jogurt (0% tłuszczu!) nawaliłem czili, oregano, przyprawy do kebaba (wtf?!), odrobinę pieprzu, soku z cytryny, posiekany listek czegoś zielonego z kuchennego parapetu (do teraz ni cholery nie wiem co to było) i wymieszałem. Było fajne, kolorowe. Dodałem do kurczaka, po minucie patrzę – a ten sukowaty jogurt mi się zważył. Jp jogurcie. I potem miałem kurczaka o smaku czili w bryndzy jogurtowej z czymś zielonym z parapetu. Hell yeah! W sumie to takie nie najgorsze to było. Ale już wiem, że kurczak w jogurcie to nie jest to, co chcę jeść codziennie, na-a. Stanowcze na-a.

piątek, 21 maja 2010

tfu!

Jestem na diecie. I nie, to nie jest metafora. Od wczoraj zjadam jedynie serki ziarniste, jaja, tuńczyki i inne rybska. A, i kurczaki. Do tego wiadro wody mineralnej i jazda. Ciekaw jestem czy coś z tego wyjdzie…  Póki co – mam olbrzymią ochotę na cokolwiek co nie smakuje jak woda albo ser. Ale jest przyjemnie, yeah…

wtorek, 18 maja 2010

bulbulbulbul

Pada. Bardzo pada. Już długo i obficie. Zalewa wszystko co rzekom bliskie. Ale ja - jestem bezpieczny.
Otulony muzyką płynącą z głośników czekam na tą odpowiednią godzinę, by położyć się do łóżka. Nie za szybko, szkoda dnia. Nie za późno - bo po co? Też jestem trochę pojebany. Dlaczego mam pisać normalnie? Będę pisał dziwnie, metaforami.
I tylko ja będę wiedział o co chodzi. Mam nadzieję.
Bo jesteś w wodzie.  Rekiny odpłynęły, nie pilnują. Ale ja ciągle nie umiem pływać.
Gdybym miał 7 lat pewnie przytulałbym miśka i wchodził w drugą fazę snu. Ale nie mam. Czekam na jutro, po to by potem poczekać na czwartek i piątek. I iść spać do kina, do muzyki, do nich. Bo to wszystko tak kocham.

niedziela, 16 maja 2010

komuniczne pogo.

Piątkowe juwenalia były niesamowite. Nie-sa-mo-wi-te.
będzie długo...
Przyjechał Bartek, zabrałem go na spotkanie z paczką, mieliśmy iść na rynek na juwenalia. No i potem poszliśmy. Pogadaliśmy z Mesjaszem, który wydawał się z wyglądu niemal całkowicie normalny, co było cholernie niepokojące. Efekt normalności psuło 'coś' płaszczopodobnego, na moje oko zrobione z czegoś przypominającego reklamówki ekologiczne, kolor kremowy. Gadał z jakimiś żałosnymi, podpitymi typami, którzy popisywali się swoją elokwencją. Mesjasz jak zwykle ze stoickim spokojem coś tam odbąknął. Nie kazał się dotykać. Poszliśmy do knajpy.
Po posileniu się pizzą wkroczyliśmy na rynek, pierwszy zespół juz się nastroił, tłuste bity dobiegły do naszych spragnionych muzyki uszu. Poszliśmy się bawić. Bawienie się w naszym wykonaniu początkowo ograniczało się do kiwania głową, ręką, może niekiedy nogą. Było względnie jasno, niewiele osób bujało się do tych reggae rytmów, ale po kilku minutach wmieszaliśmy się w tłum, bo zaczęło się robić strasznie fajnie. Tańcząco-bujających przybywało, a my (czyt. Kari, Szymi, Hubi, Kondi, troche Simi i ja) rozbawiliśmy się na całego. I nawet obijający nas faceci w pogo transie, nawet glany kopiące nas po łydkach (w tym miejscu chciałbym przeprosić, drogą mi Karolinę, za to, że podobno kopnąłem ją w pogo-transie, co poskutkowało wyodrębnieniem się drugiej pięty i dotkliwym bólem, przepraszam - nie czułem), nawet jeszcze cokolwiek innego, czego już nie pamiętam, nie było w stanie zmącić naszego regge-pogo-transu.
Z Hubim poznaliśmy dwie maturzystki, które wyraźnie do nas lgnęły. Zaprosiły nas na ognisko. Czad.
Potem się rozlało, my nie mieliśmy sił, towarzystwo powoli się wykruszało, ale nadal tańczyłem swój pogo taniec. Deszcz okazał się błogosławieństwem, napoił, ochłodził i w ogóle kuźwa moc.
Do domu wróciłem szczęśliwy, mokry jak woda i spragniony jak...jak no... nie wiem co. Ale spragniony bardzo. YEAH!

A dzisiaj udałem się na komunię mojego brato-kuzyna. Ogolony, pachnący, w marynarce, pod krawatem i pod parasolem wpełzłem do kościoła. Zająłem grzecznie miejsce i już wiedziałem, że będzie ciężko. Dziesiątki ludzi, a każdy śpiewa inną linię melodyczną. No horror! Po tym natężeniu pisków, wrzasków, krzyków (jedna kobieta autentycznie krzyczała piosenki) miałem ochotę wyjść i zjeść już ten rosół czy co tam dadzą. Na zewnątrz piździło deszczem i okazjonalnie żabami (Symoniczny żart). Dotarliśmy do lokalu, ustawiłem sprzęt grający, zapuściłem Czesława, co spotkało się z powszechną dezaprobatą "co to za pogrzebowe piosenki, %!^$#?!". A potem to już tylko nuda, jedzenie i nuda. Nuda, nuda, nUda. Aż wreszcie znaleźliśmy się w tym punkcie posta gdzie siedzę ja i to piszę. I właśnie teraz się w tym punkcie znaleźliśmy. Wyewakuowałem się do domu pod pretekstem nauki na jutro. 2 godziny nudy mniej!

Peace!

środa, 12 maja 2010

uciekła ładna babeczka.

Humor dopisuje. Deszcz oczyszczenia zmył negatywne emocje, wyszło słońce radości i ogrzało swymi miękkimi promieniami moją przeoraną codziennością twarz. To tak nawiązując do wczorajszego spotkania poetyckiego z jakimś Dąbrowskim. Gość w sumie fajnie gada, pisze interesujące, nieszablonowe wiersze, ale w moim odczuciu jest nudny jak geografia na siódmej lekcji. Nasza grupa została okrzyknięta świetną i nad wyraz grzeczną. Natomiast kobieta, która siedziała za mną zachowywała się jakby siedziała w domu, przed telewizorem oglądając coś "co starsi ludzie komentują". No kurwa, jak można gadać równolegle z poetą i to normalnie, głośno? Coś tam komentuje, przytakuje, wyznania gościa kwituje dwuznacznym mmhmm'... Kobieto, wiedz, że byłaś niegrzeczna! Gardzę tobą!
Życie szkolne wybitnie luzackie, jak na razie. Matury, gdy się ich nie musi pisać, są doobre. Mało lekcji, szybki powrót do domu, można zająć się swoimi sprawami. Toteż chwyciłem gitarę, nastroiłem i zacząłem miotać się po pokoju grając i śpiewając Czesławową Świerkającą Maszynkę. Tiaaa, jest cudnie...

niedziela, 9 maja 2010

jestem.

Po wielu, wielu dniach niepisania - piszę. Międzyczasie w skrócie - były matury, wolne od szkoły, spotkania na rynku, tripy do Mc'a, sprawdzian z hiszpańskiego, ukończenie Assassina (jp papież), Tru Blood, i wczorajsza turystyka piesza.
Turystyka jak to turystyka. W sumie mogłaby być fajna gdyby nie była w sobotę rano, w dupną pogodę, w błoto i śliskie kamienie. I przez te śliskie kamienie, błoto i robienie zdjęć w czasie schodzenia ze zbocza udekorowanego właśnie tym błotem i kamieniami, wyjebałem. I to wyjebałem tak centralnie w mieszankę błota i brązowej wody. Dostałem gromkie brawa, byłem ochlastany do pasa, obłocony do pach, ale mi się podobało! Nie do tego stopnia, że chciałbym jeszcze raz, ale i tak było zajebiście. Porobiłem nieco foci, Krystyna mnie pojechała, że ciemne, ale jp Krystyna! To specjalnie! O.
A jutro sobie pośpię, albowiem jadę do szkoły na czwartą lekcję co jest niebywałym zjawiskiem.
Obecnie słucham Czesława, czytam jego wywiad z plejboja i rozmyślam co by tu sprzedać na allegro.
Zdrowia.

poniedziałek, 3 maja 2010

let it be

Nudnawo jakoś.
Niby długi weekend, wszystko super, wolne, długie spanie itp.
A fajnie było tylko na początku. Rowery, noc u S., oglądanie głupiego filmu i tym podobne. W sobotę wieczorem przyszło jakieś dziwnie uczucie w gardle, a w niedzielę to już czułem jakbym miał wnętrze nosa zrośnięte z gardłem i uszami (w istocie chyba jest podobnie, ale ja miałem to uczucie takie nienormalne). Czyli po ludzku - gardło mnie boli. I choro się czuję. Niby nic więcej nie boli, ale dyskomfort jest. Więc siedzę, pogrywam w Assassina, wpierdzielam żółte Strepsilsy i bujam się do Bitlesów.
A teraz trochę wspominek.
W piątek trzecioklasiści opuścili Hogwart, by za kilka miesięcy zacząć studiować/być panem kierownikiem w Mc'u/obijać się czy coś jeszcze innego. Najpierw muszą napisać maturkę, ale co tam. Tak więc wyfrunęło wiele fajnych osób, szkoda ich. Pusto będzie, dziwnie. Jp.
Cieszcie się weekendem, peace.

niedziela, 2 maja 2010

alien

Alienuję się. No, tak usłyszałem. Eee, ja tam po prostu myślę, że to lenistwo.
W sumie napisałbym coś więcej, ale mi się nie chce, o.

środa, 28 kwietnia 2010

krejzi

Szalony dzień. Najpierw szalone spanie do ósmej, potem szalony polski i hiszpański. Szalony powrót do domu szalenie obładowanym szalonym pekaesem. Szalone uruchomienie szalonego niegdyś pegazusa i szalona decyzja, by rzucić wszystko w cholerę i jechać na szalony teatr tańca. A szalona kartkówka z matmy już jutro.
Na szalony wyjazd namówiła mnie szalona S. i już po chwili pędziliśmy na szalony przystanek. W połowie drogi minął nas szalony autobus którym mieliśmy jechać. Na szczęście szalony kierowca czekał na przystanku - w końcu przybył o całe i szalone 6 minut wcześniej. W szalonym autobusie pouczyłem się nieco szalonej matematyki, lecz różnica pomiędzy 'pouczyłem' a 'nauczyłem' jest szalenie ogromna. Szalony spektakl był dość ciekawy i szalenie aspirujący na coś więcej. Były szalone wizje roku 2110, szalone próbówki z ludźmi, szaleni naukowcy i mniej szalony taniec współczesny. Po szalonej godzinie udaliśmy się na szalony dworzec, razem  z szaloną koleżanką S. Na miejscu, po zbadaniu niesamowicie szalonego rozkładu jazdy, okazało się, że następny autobus mamy za półtorej godziny tj. o 21:05.
-Łee - powiedzieliśmy i udaliśmy się w szalony trip po mieście razem z szalonym aparatem fotograficznym robiącym, szalone, czarno białe zdjęcia.
100 szalonych zdjęć dalej.
Przeszliśmy połowę szalonego Krosna i udaliśmy się w drogę powrotną do kompletnie nie szalonego domu.
A ja - szalony - spędziłem cały dzień na nic nierobieniu. A szalona kartkówka z matmy już jutro.