czwartek, 28 kwietnia 2011

speech

Obejrzałem King's Speech. Miałem wysokie wymagania - na plakacie widziałem napis krzyczący "12 oskarów, 12 oskarów!".  Nie jest może hitem dwunastooskarowym, ale to kawał dobrego, świetnie zagranego filmu. Nie ma się raczej do czego przyczepić. Historii się nie naciągnie, to nie thriller, ale nie pomyślałbym, że film historyczny będzie mi się podobał.
Momentami zabawne dialogi, angielski humor, ale śmiechem nie wybuchnąłem ni razu. To w ogóle zresztą nie jest komedia. Na plakacie straszy coś w stylu 'komedia oparta na faktach'. No, na faktach autentycznych jeszcze brakuje. Oprócz kilku zabawnych tekstów do śmiechu raczej nie jest. Ja denerwowałem się na równi z Firthem. A o czym to? Dla Krystyny i innych, którzy nie obejrzeli.
Anglia. Dwudziesty wiek. Książę Albert Trzy Inne Imiona ma nie lada problem. Jako syn króla od czasu do czasu musi szarpnąć się na publiczne wystąpienie. Nie byłoby to tragedią gdyby nie fakt, że Bertie straszliwie się jąka. A w stresie to już w ogóle. Szuka pomocy u lekarzy i innych cudotwórców, którzy polecają czytać z kulkami w ustach. No idioci przecież. Ostatnią deską ratunku okazuje się pewien logopeda wyznający zasadę mój zamek - moje zasady. Szybko sprowadza księcia do parteru i przechodzi na ty. Zaczyna się walka o królewski głos.
Ha.
Obejrzyjcie sobie.
***
Podoba mi się perspektywa tygodnia wolnego od szkoły. I jutrzejszego karaoke też.

niedziela, 24 kwietnia 2011

nie

Przy stole świątecznym pod żadnym pozorem NIE ZACZYNA SIĘ rozmów o studiach, religii i polityce.
Dobranoc.

rozrachunek

A więc: od wtedy kiedy ostatnio pisałem nie licząc wczoraj czyli od dawien dawna działo się: (to trochę pojebane zdanie zawiera w sobie dwa dwukropki - należy mu się szacunek)
  • dostałem 5 z matematyki. Pierwsza ławka, ja, kartka i zadania. Bziu, bziu, oddaję - bezbłędnie. Wysłałem od razu smsy do połowy rodziny, niech wiedzą.
  • zachorowałem. Bo czym byłby tydzień bez jakiegokolwiek uszczerbku na zdrowiu. Do teraz mam zatkane uszy i swoje słowa słyszę w głowie. I gdy idę chodnikiem to słyszę basy uderzeń butów o asfalt. Ale na szczęście innych słyszę zupełnie normalnie.
  • razem z Mateuszem byłem samochodem w Wielkim Mieście z Dwupasmowymi Rondami. W ramach  kursu prawa jazdy oczywiście. Pojeździliśmy, pośmialiśmy się, on wypił kawę, ja nie.
  • mieliśmy warsztaty teatralne z krzyczącym aktorem i niekrzyczącą, miłą i pomarszczoną aktorką. I po raz kolejny moja klasa miło mnie zaskoczyła. Ciche zazwyczaj osoby (nie wszystkie oczywiście) pokazały, że mają pazur i jak chcą to potrafią. Nie wiem czy to ta atmosfera czy po prostu  fakt, że nie ma okazji by ktoś pokazał, że jest dobry. Za miesiąc nasz spektakl. Boję się. I powinienem się chyba ubiczować za lenistwo, bo obiecałem wziąć się za siebie i zacząć biegać, by jakoś wyglądać na tej scenie. Ale nie, po co. 
  • po warsztatach poszliśmy na wino. Amarena, 3:85zł. Miało być piwo w jakiejś knajpie, ale niestety nie wszyscy są tak starzy jak ja i Mateusz i nie wszyscy mogą legalnie powiedzieć "yyy, Żywca poproszę. Albo, wie pani co, dwa. Dwa od razu". No i skończyło się na szlachetnym winie, rocznik 2011, cena poniżej czterech złotych. A zamiast baru i tortilli - krzaki i czipsy. Trzeba kultywować przecież tradycję picia w plenerze. Trochę nami (a przynajmniej mną) pozamiatało, Mateusz straszył, że policja idzie, Cyśka za każdym razem uciekała, Krystyna choćby nie wiem jak chciała to i tak by nie uciekła, a mnie jakoś to specjalnie nie ruszało. Jakimś cudem  dotarłem do domu (nie wiem jak to zrobiłem, że wsiadłem w prawidłowy autobus), udałem że oboże jaki jestem zmęczony i padłem spać. A rano trzygodzinne wypracowanie z Lalki...
A teraz siedzę i piszę, bo wyrwałem się sprzed stołu, gdzie osiemnastkowa wódka leje się dębowym strumieniem, a dla mnie średnią frajdą jest picie z dziadkami, ciociami i wujkami. Ale wołają coraz głośniej, idę.
Wszystkim życzę zdrowego rozsądku w jedzeniu i mokrego jutra.
Zlejcie wszystkich - tak można tylko raz w roku.

    piątek, 22 kwietnia 2011

    GRÖNÖ

    Jeśli myślałem, że święta = odpoczynek, książka, facebook i filmy to bardzo się myliłem.
    Zamiatam, ścieram, układam, odkurzam, czyszczę, noszę, koszę, myję, praca kuźwa pełną parą. Ale już chyba wszystko jest ogarnięte, ciasta popieczone, teraz trzeba iść się nieco uduchowić. Jutro rano przyjeżdża rodzina, w domu będzie młyn. Ale lubię gdy jest tak głośno. Dobra, zbieram się. Jak wrócę spróbuję streścić co działo się przez ten czas kiedy ostatnio pisałem. No chyba że zapomnę, albo nie będzie mi się chciało.

    sobota, 9 kwietnia 2011

    sala samobójców

    Nie wiem co myśleć o tym filmie. Z jednej strony to obraz kompletnie niepolski, niepasujący do naszej kinematografii, nowoczesny, dopracowany, spójny, a z drugiej...sam nie wiem co. Niby wszystko ok, jednak coś nie gra. Jednak to COŚ to jakieś 20%, mimo wszystko, film dobry.
    Aby się na ten film dostać, musiałem zaryzykować własne życie (no prawie).
    Czwartek, dziewiętnasta. Po jednej stronie nieba ciemnogranatowe chmury, po drugiej ciągle świeci słońce. Żałowałem, że jedyny aparat jaki miałem to ten w komórce. Co kilka minut niebo przecina czerwony piorun, "ale to gdzieś daleko". Dzwoni mama, namawia żebym wracał. E tam, jadę. Wsiadam do autobusu. Walą pioruny, ale jedziemy na gumowych kołach przecież, ha. Zaczyna kropić, słychać grzmoty. Jakieś kobiety na siedzeniach z przodu dyskutują, że "Matkobosko, ale bedzie". Pada już całkiem porządnie, deszcz dudni o dach. JEB. Piorun. Fala deszczu spływa po szybach, widać tylko błyski, kobiety się drą, że nic nie widać, kierowca się drze, że on nic nie widzi! kobiety piszczą, kierowca coś mruczy, patrzę na przednią szybę, cholera faktycznie. Trochę się uspokoiło, widoczność poprawiła, spoglądam za szybę - las płonie. Okkkeeeeejjj. Jedziemy dalej.
    Każdy ma swoje małe przygody.

    środa, 6 kwietnia 2011

    to do

    Wczoraj był dzień podniosły - targi edukacyjne. Blask, splendor, chwała i inne rzeczowniki mogłyby pasować do tego spędu szkół walczących o przyszłych uczniów. Ale mimo podniosłego przemówienia jakiegoś ważnego pana w garniturze spęd pozostał spędem. Ja nie mówię, że było źle, co to, to nie, w końcu nieobecność na lekcjach ku chwale wyższych celów jest jak najbardziej pozytywna. Po prostu zabolało mnie to....że...JAKO CHOLERA JEDYNI NIE MIELIŚMY ŻADNYCH CUKIERKÓW! Ni lizaka, ni nic. Mimo to dzicy gimnazjaliści, posiliwszy się na stoiskach innych szkół, przychodzi do nas i wypytywali o wszystkie szczegóły naszego licealnego życia. Było miło, sympatycznie, trochę śmiesznie. Były ładne dziewczyny z dużymi tymi...no..osiągnięciami, byli chłopcy z pierwszym wąsem, którzy baardzo chcieli być elokwentni, a ich każde zdanie brzmiało jak cytat z wypracowania. Byli kolekcjonerzy ulotek, para dziewczyn stojąca przez półtorej godziny przy naszym stoisku i bojąca się zagadać, a także kumple od wódki (zachwyceni tym, że szatnia jest pod ziemią, także wódeczka będzie mieć chłodno w domku).
    Mam nadzieję, że wszyscy którzy chcą, dostaną się bez problemu. Problemy są złe.

    poniedziałek, 4 kwietnia 2011

    wybralem milczeć

    Nie, nie umarłem. Żyję i mam się w miarę dobrze. Urlop od pisania jeszcze nikogo nie zabił (chociaż na pewno wkurzył).
    Blog zmienił się na wiosnę. Trochę jebie po oczach, ale nie ma nic, do czego nie można by się przyzwyczaić.
    W ciągu tych dwóch tygodni zostałem pełnoletni, przyszła wiosna, posprzątałem pokój, założyłem nowy zeszyt do matmy, straciłem głos i go odzyskałem, a także świętowałem 18 Karoliny. A to ostatnie to całkiem niedawno, bo w sobotę. Nie będę się rozpisywał, chociaż chyba jako jeden z nielicznych wszystko pamiętam. Grubo było (Booooże, co za slang!).
    Mam natłok myśli, nie wiem o czym pisać. Ale dojdę do siebie i będę systematyczny, obiecuje.