poniedziałek, 15 listopada 2010

forfiter

Generalnie, to rzygam historią. Przedsprawdzianowy maraton ogarnięcia kilkunastu lekcji, na których najczęściej rysowałem, malowałem, albo grałem w kółko i krzyżyk z Mateuszem. Przed długim łikendem mówiłem sobie, że dobrze, że sprawdzian po kilku dniach wolnego, że się pouczę przynajmniej...i co? I jak zwykle - siedzę nad notatkami w przeddzień sprawdzianu. Ni cholery nie uczę się na błędach. Najgorsze jest to, że boli mnie już tyłek od siedzenia, wypiłem pół litra kawy, zasnę najwcześniej pojutrze, a bitwa pod Grunwaldem zaczęła mnie interesować. Przeraziłem się. Zainteresowanie  nie równa się zapamiętanie/zrozumienie, a szkoda. Odkryłem jakąś kolekcję pod epickim tytułem Historia Polski, którą namiętnie kupowałem kilka lat temu (do dzisiaj nie wiem, co mną kierowało). Leżała w dwóch opasłych segregatorach z orłem na przedzie pod szafką. Znalazłem aktualne tematy iii....o dziwo nie zasnąłem przy czytaniu! Yeah! Teraz tylko przyswoić resztę lekcji i można iść spać. Do 1 powinienem się wyrobić. Mhm...

niedziela, 14 listopada 2010

urodziny

Tydzień temu antyrama miała pierwsze urodziny. Już ponad rok stukam w klawiaturę, by opisać co się u mnie dzieje. W sumie nigdy nie myślałem nad głębszym sensem blogowania (no, może oprócz "pisz ku*wa, bo za 5 lat znajdziesz tego bloga i będziesz miał niezłą bekę), ale podoba mi się to, a też fajnie, że paru osobom chce się to czytać. W dużej części to przyjaciele, ale cieszę się, że są tacy, którzy wpadli tutaj przypadkiem i nadal czytają.
Dziękuję.

piątek, 12 listopada 2010

panamericana

Dawno nie pisałem. A wiele się działo.
Półmeek. Z wyprosowanymi włosami i fioleowym krawaem (o zadziwiające, w jak wielu wyrazach pojawia się T, kiedy akurat zepsuło się na klawiaturze. no nic, będę wklejał.) pojechaliśmy po Kasię. Gdy mnie zobaczyła nie krzyknęła, co mogę uznać za swoisty komplement. W szkole, niczym walizki skanowane na czarnej taśmie lotniska (nie widziałem jeszcze tego na żywo, ale w filmach o tak wygląda... człowiek w czarnym płaszczu zostawia bagaż na taśmie, nerwowo podchodzi do bramki, rozgląda się. Walizka przejeżdża przez skaner, uśmiechnięta pani z plakietką rzuca okiem na zawartość, ok, walizka przejeżdża dalej...ale zaraz, pani cofa taśmę. Coś dziwnego przykuło jej uwagę...na jej twarzy pojawia się nerwowy grymas, uśmiecha się do mężczyzny naciskając w tym czasie czerwony przycisk pod blatem...kurde, za dużo filmów). Na czym to ja..a tak: przeszliśmy między rzędem ochroniarzy pokazując legitymacje, dowody, zawartość torebek itd. Jesteśmy. 50% znajomych przeszło obok mnie obojętnie, bo mnie nie poznało. Reszta pytała co mi się stało. Decyzji o wyprostowaniu włosów zacząłem żałować szybciej niż myślałem. A przecież to tylko włosy... Btw, zabawa była świetna, wytańczyliśmy się z Kasią (mimo, że duża część piosenek była zmulona jak facet od informatyki), pośpiewaliśmy, powydzieraliśmy się, zjedliśmy 'kota', znaczy ja zjadłem, Kasia nie. A 'kot' to bardzo dobre danie było, mimo, że nie wyglądało. Bawiłem się świetnie. Mam nadzieję, że Kasia też. Bo jak nie, to trochę niefajnie. Ale mam nadzieję, że tak. Tak?
Akademia. Zamieszanie, dezorganizacja, ogólnie tragedia. Stres, próby, mikrofony i Pan Marian. Po X próbach zaczęło wychodzić. Mieliśmy prezentować się dwa razy, a zaprezentowaliśmy się raz. Bo trzecie klasy olały sprawę i nie przyszły i nie było dla kogo się produkować. Fajnie.
Czasy najnowsze, łikend i przemyślenia. Długi łikend. Już właściwie po prostu łikend. Wczorajszy dzień przespałem, dzisiejszy przebimbałem (bimbać - lenić się). Została tylko sobota i niedziela na przyswojenie ogromnej ilości wiedzy na hiszpański, historię i biologię. A jak na razie jestem w dupie. Za to w środę...ehh, w środę odbyliśmy pełną przygód podróż do Bajd (tak, ja też nie wiem gdzie to jest).
Szybkie zakupy (dobra, mamy 20 minut do autobusu, bierz ser, szynkę, my idziemy po chleb! Ej...EJ! Nie ma chleba! *bierz bułki!* bułki,bułki...NIE MA BUŁEK! Dobra, jednak są,  1, 2, 3...10. Tylko 10. *wystarczy* Dobra, to weźmy jeszcze coś...eeej, patrzcie jaka kolejka...*15 osób w kolejce dziwnie na nas patrzy* to Ty stój w kolejce, a my coś weźmiemy...Mamyyy...10 minut! Aaaaa! ej, może nas ktoś przepuści *taaa* HMMM...MOŻE NAS KTOŚ PRZEPUŚCI... *...* mamy tutaj kobietę w ciąży... Kamiśka, weź bądź w ciąży. "przeeepraszam, ja jestem w ciąży!" Dobra, 7 minut. *beep, beep* Dziewczyny, to wy już biegnijcie na autobus! *beep* 6 minut! *beep* Lecimy!!!
I tak lecieliśmy. A na miejscu czekaliśmy na Basię. A pani z głośnika powiedziała mechanicznym głosem, że kierowca naszego autobusu nie zgłosił przyjazdu z poprzedniego kursu... ups. No nic, to czekamy na następny. Pół godziny później jechaliśmy już wszyscy małym autobusikiem w nieznaną ciemność. Mariusz przez ten czas pocieszał nas, że potem to już tylko do przejścia 2,5 km (o ile wysiądziemy na dobrym przystanku). Dojechaliśmy, wysiedliśmy, zobaczyliśmy, że pada deszcz.
...
I tak sobie idziemy beztrosko poboczem jakiejś głównej drogi i deszczowo klniemy. Doszliśmy do jakiegoś podobno_sklepu i Mariusz obwieszcza "bo wiecie, ja nie chciałem wam mówić, ale mamy jeszcze 7 kilometrów... *samoczynne otwarcie ust w geście zdziwienia*" Ale Mario zadzwonił po dziadka i 7 osób wpakowało się w jego samochód.
I fiiiiuuuuuuu, tak oto dotarliśmy na imprezę. Ale nie mam siły opisywać co się działo dalej.

sobota, 6 listopada 2010

0,5

Półmetek. Bo jesteśmy w połowie licealnego kształcenia. Wystrojeni drugoklasiści, orkiestra, parkiet i zabawa. Wyprostowałem włosy, czuję się jak nie ja. Teraz są najdłuższe, jakie kiedykolwiek miałem, dziwnie.
Z nadzieją na dobrą zabawę - zaczynam się szykować.

poniedziałek, 1 listopada 2010

heritage

Długi weekend, Święto Zmarłych, cmentarze, znicze, gorący wosk i kiczowate sztuczne kwiatki.
Dla mnie to okazja do uwiecznienia tablic nagrobnych z datami urodzin i śmierci przodków, a potem przepisanie danych do drzewa genealogicznego. Wszystko fajnie, pofociłem, uzupełniłem, miód. Znalazłem nawet megadrzewo mojego rodu, który co roku ma jakieś olbrzymie zjazdy, na które nikt mnie nie zaprasza. Spoko. Mają jednak stronę na której znajduje się nieczytelne, ale wielkie drzewo, które mam chęć zgapić. I tak przepisuję. Drugą godzinę. Zwątpiłem przy gościu z 1840, który miał 19 dzieci... A każde dziecko żonę/męża i swoje dzieci. A one kolejne i następne, a potem siostry i bracia. Odechciało mi się. Na dzień dzisiejszy prawie pół tysiąca ludzi w moim krzaku mi wystarczy. Poczekam na kolejną falę natchnienia.