niedziela, 30 maja 2010

100

Setny post. Jubileusz, yeah.
Wiele się dzieje, ale nie mam weny, ani chęci, by to wszystko opisywać.

Wczoraj spędziłem wieczór na oglądaniu festiwalu tandety - Eurowizji. Polska, rzecz jasna, nie dostała się do finału. Nie dziwie się, 'nasza' piosenka była zwyczajnie słaba. Ale czy jest czego żałować? Eurowizja już dawno skończyła odgrywać rolę poważnego i prestiżowego konkursu. Teraz to tylko tandeta, z kilkoma chwytliwymi piosenkami. Jednak przy oglądaniu tej tandety można się na prawdę bardzo dobrze ubawić. No, o ile ktoś nie dostaje rozwolnienia przy kolorowych strojach i disco-piosenkach. Wygrała Niemka, i dobrze. Mi się jednak bardziej podobały bałkańskie rytmy. Mniam.

Ściąłem włosy. Moje afro poszło do kosza. Źle zrobiłem, nie mogę się przyzwyczaić. Ale przecież odrosną. Do września powinny mieć już normalne rozmiary. No ale za to wreszcie zdołam założyć kapelusz!

We wtorek jedziemy z klasą do Krakowa. Do teatru. Super. Myślę nad zabraniem gitary na drogę, można by pośpiewać. Znajdę chwyty do gagi, Baśka się ucieszy.

W środę PUFA. Przegląd Uczniowskich Filmów Amatorskich. Będzie ciekawie, mam nadzieję.

W sobotę - osiemnastka Kasi! Jupiii!

Ogólnie - jakoś tak przygnębiająco. Teoretycznie powinno być super - ładna pogoda, 3 kilo mniej, a jednak. Ale to chyba niedobór cukru w organizmie. A właśnie! Zrobiłem sobie ostatnio super sałatkę. No zajebista. Jak będę miał czas, chęci i wystarczająco wysoki wskaźnik nudy, spróbuję zrobić małą foto instrukcję. Też sobie taką sałatkę zróbcie, a co!

niedziela, 23 maja 2010

syr-daria

Wieczór z geografią – jak cudownie to brzmi.


Co prawda między zapamiętywaniem rzek Azji czy Ameryki zajęty byłem skanowaniem starych zdjęć rodzinnych, to jednak niemal cały wieczór przesiedziałem przed atlasem. To smutne.

Mentalnie jestem jakoś permanentnie wkurwiony, ale to chyba przez brak cukru w organizmie od jakiś 2-3 dni. W dalszym ciągu jem serki, ryby i kurczaki. Dzisiaj nawet własnymi rękami zrobiłem sobie obiad! W tym miejscu powinien wejść Krzysiu Ibisz i nakłonić wszystkich państwa do gromkich braw. Kurczak w jogurcie tylko fajnie brzmi. Paski filetu położyłem na patelni, do miski wlałem jogurt (0% tłuszczu!) nawaliłem czili, oregano, przyprawy do kebaba (wtf?!), odrobinę pieprzu, soku z cytryny, posiekany listek czegoś zielonego z kuchennego parapetu (do teraz ni cholery nie wiem co to było) i wymieszałem. Było fajne, kolorowe. Dodałem do kurczaka, po minucie patrzę – a ten sukowaty jogurt mi się zważył. Jp jogurcie. I potem miałem kurczaka o smaku czili w bryndzy jogurtowej z czymś zielonym z parapetu. Hell yeah! W sumie to takie nie najgorsze to było. Ale już wiem, że kurczak w jogurcie to nie jest to, co chcę jeść codziennie, na-a. Stanowcze na-a.

piątek, 21 maja 2010

tfu!

Jestem na diecie. I nie, to nie jest metafora. Od wczoraj zjadam jedynie serki ziarniste, jaja, tuńczyki i inne rybska. A, i kurczaki. Do tego wiadro wody mineralnej i jazda. Ciekaw jestem czy coś z tego wyjdzie…  Póki co – mam olbrzymią ochotę na cokolwiek co nie smakuje jak woda albo ser. Ale jest przyjemnie, yeah…

wtorek, 18 maja 2010

bulbulbulbul

Pada. Bardzo pada. Już długo i obficie. Zalewa wszystko co rzekom bliskie. Ale ja - jestem bezpieczny.
Otulony muzyką płynącą z głośników czekam na tą odpowiednią godzinę, by położyć się do łóżka. Nie za szybko, szkoda dnia. Nie za późno - bo po co? Też jestem trochę pojebany. Dlaczego mam pisać normalnie? Będę pisał dziwnie, metaforami.
I tylko ja będę wiedział o co chodzi. Mam nadzieję.
Bo jesteś w wodzie.  Rekiny odpłynęły, nie pilnują. Ale ja ciągle nie umiem pływać.
Gdybym miał 7 lat pewnie przytulałbym miśka i wchodził w drugą fazę snu. Ale nie mam. Czekam na jutro, po to by potem poczekać na czwartek i piątek. I iść spać do kina, do muzyki, do nich. Bo to wszystko tak kocham.

niedziela, 16 maja 2010

komuniczne pogo.

Piątkowe juwenalia były niesamowite. Nie-sa-mo-wi-te.
będzie długo...
Przyjechał Bartek, zabrałem go na spotkanie z paczką, mieliśmy iść na rynek na juwenalia. No i potem poszliśmy. Pogadaliśmy z Mesjaszem, który wydawał się z wyglądu niemal całkowicie normalny, co było cholernie niepokojące. Efekt normalności psuło 'coś' płaszczopodobnego, na moje oko zrobione z czegoś przypominającego reklamówki ekologiczne, kolor kremowy. Gadał z jakimiś żałosnymi, podpitymi typami, którzy popisywali się swoją elokwencją. Mesjasz jak zwykle ze stoickim spokojem coś tam odbąknął. Nie kazał się dotykać. Poszliśmy do knajpy.
Po posileniu się pizzą wkroczyliśmy na rynek, pierwszy zespół juz się nastroił, tłuste bity dobiegły do naszych spragnionych muzyki uszu. Poszliśmy się bawić. Bawienie się w naszym wykonaniu początkowo ograniczało się do kiwania głową, ręką, może niekiedy nogą. Było względnie jasno, niewiele osób bujało się do tych reggae rytmów, ale po kilku minutach wmieszaliśmy się w tłum, bo zaczęło się robić strasznie fajnie. Tańcząco-bujających przybywało, a my (czyt. Kari, Szymi, Hubi, Kondi, troche Simi i ja) rozbawiliśmy się na całego. I nawet obijający nas faceci w pogo transie, nawet glany kopiące nas po łydkach (w tym miejscu chciałbym przeprosić, drogą mi Karolinę, za to, że podobno kopnąłem ją w pogo-transie, co poskutkowało wyodrębnieniem się drugiej pięty i dotkliwym bólem, przepraszam - nie czułem), nawet jeszcze cokolwiek innego, czego już nie pamiętam, nie było w stanie zmącić naszego regge-pogo-transu.
Z Hubim poznaliśmy dwie maturzystki, które wyraźnie do nas lgnęły. Zaprosiły nas na ognisko. Czad.
Potem się rozlało, my nie mieliśmy sił, towarzystwo powoli się wykruszało, ale nadal tańczyłem swój pogo taniec. Deszcz okazał się błogosławieństwem, napoił, ochłodził i w ogóle kuźwa moc.
Do domu wróciłem szczęśliwy, mokry jak woda i spragniony jak...jak no... nie wiem co. Ale spragniony bardzo. YEAH!

A dzisiaj udałem się na komunię mojego brato-kuzyna. Ogolony, pachnący, w marynarce, pod krawatem i pod parasolem wpełzłem do kościoła. Zająłem grzecznie miejsce i już wiedziałem, że będzie ciężko. Dziesiątki ludzi, a każdy śpiewa inną linię melodyczną. No horror! Po tym natężeniu pisków, wrzasków, krzyków (jedna kobieta autentycznie krzyczała piosenki) miałem ochotę wyjść i zjeść już ten rosół czy co tam dadzą. Na zewnątrz piździło deszczem i okazjonalnie żabami (Symoniczny żart). Dotarliśmy do lokalu, ustawiłem sprzęt grający, zapuściłem Czesława, co spotkało się z powszechną dezaprobatą "co to za pogrzebowe piosenki, %!^$#?!". A potem to już tylko nuda, jedzenie i nuda. Nuda, nuda, nUda. Aż wreszcie znaleźliśmy się w tym punkcie posta gdzie siedzę ja i to piszę. I właśnie teraz się w tym punkcie znaleźliśmy. Wyewakuowałem się do domu pod pretekstem nauki na jutro. 2 godziny nudy mniej!

Peace!

środa, 12 maja 2010

uciekła ładna babeczka.

Humor dopisuje. Deszcz oczyszczenia zmył negatywne emocje, wyszło słońce radości i ogrzało swymi miękkimi promieniami moją przeoraną codziennością twarz. To tak nawiązując do wczorajszego spotkania poetyckiego z jakimś Dąbrowskim. Gość w sumie fajnie gada, pisze interesujące, nieszablonowe wiersze, ale w moim odczuciu jest nudny jak geografia na siódmej lekcji. Nasza grupa została okrzyknięta świetną i nad wyraz grzeczną. Natomiast kobieta, która siedziała za mną zachowywała się jakby siedziała w domu, przed telewizorem oglądając coś "co starsi ludzie komentują". No kurwa, jak można gadać równolegle z poetą i to normalnie, głośno? Coś tam komentuje, przytakuje, wyznania gościa kwituje dwuznacznym mmhmm'... Kobieto, wiedz, że byłaś niegrzeczna! Gardzę tobą!
Życie szkolne wybitnie luzackie, jak na razie. Matury, gdy się ich nie musi pisać, są doobre. Mało lekcji, szybki powrót do domu, można zająć się swoimi sprawami. Toteż chwyciłem gitarę, nastroiłem i zacząłem miotać się po pokoju grając i śpiewając Czesławową Świerkającą Maszynkę. Tiaaa, jest cudnie...

niedziela, 9 maja 2010

jestem.

Po wielu, wielu dniach niepisania - piszę. Międzyczasie w skrócie - były matury, wolne od szkoły, spotkania na rynku, tripy do Mc'a, sprawdzian z hiszpańskiego, ukończenie Assassina (jp papież), Tru Blood, i wczorajsza turystyka piesza.
Turystyka jak to turystyka. W sumie mogłaby być fajna gdyby nie była w sobotę rano, w dupną pogodę, w błoto i śliskie kamienie. I przez te śliskie kamienie, błoto i robienie zdjęć w czasie schodzenia ze zbocza udekorowanego właśnie tym błotem i kamieniami, wyjebałem. I to wyjebałem tak centralnie w mieszankę błota i brązowej wody. Dostałem gromkie brawa, byłem ochlastany do pasa, obłocony do pach, ale mi się podobało! Nie do tego stopnia, że chciałbym jeszcze raz, ale i tak było zajebiście. Porobiłem nieco foci, Krystyna mnie pojechała, że ciemne, ale jp Krystyna! To specjalnie! O.
A jutro sobie pośpię, albowiem jadę do szkoły na czwartą lekcję co jest niebywałym zjawiskiem.
Obecnie słucham Czesława, czytam jego wywiad z plejboja i rozmyślam co by tu sprzedać na allegro.
Zdrowia.

poniedziałek, 3 maja 2010

let it be

Nudnawo jakoś.
Niby długi weekend, wszystko super, wolne, długie spanie itp.
A fajnie było tylko na początku. Rowery, noc u S., oglądanie głupiego filmu i tym podobne. W sobotę wieczorem przyszło jakieś dziwnie uczucie w gardle, a w niedzielę to już czułem jakbym miał wnętrze nosa zrośnięte z gardłem i uszami (w istocie chyba jest podobnie, ale ja miałem to uczucie takie nienormalne). Czyli po ludzku - gardło mnie boli. I choro się czuję. Niby nic więcej nie boli, ale dyskomfort jest. Więc siedzę, pogrywam w Assassina, wpierdzielam żółte Strepsilsy i bujam się do Bitlesów.
A teraz trochę wspominek.
W piątek trzecioklasiści opuścili Hogwart, by za kilka miesięcy zacząć studiować/być panem kierownikiem w Mc'u/obijać się czy coś jeszcze innego. Najpierw muszą napisać maturkę, ale co tam. Tak więc wyfrunęło wiele fajnych osób, szkoda ich. Pusto będzie, dziwnie. Jp.
Cieszcie się weekendem, peace.

niedziela, 2 maja 2010

alien

Alienuję się. No, tak usłyszałem. Eee, ja tam po prostu myślę, że to lenistwo.
W sumie napisałbym coś więcej, ale mi się nie chce, o.