niedziela, 16 maja 2010

komuniczne pogo.

Piątkowe juwenalia były niesamowite. Nie-sa-mo-wi-te.
będzie długo...
Przyjechał Bartek, zabrałem go na spotkanie z paczką, mieliśmy iść na rynek na juwenalia. No i potem poszliśmy. Pogadaliśmy z Mesjaszem, który wydawał się z wyglądu niemal całkowicie normalny, co było cholernie niepokojące. Efekt normalności psuło 'coś' płaszczopodobnego, na moje oko zrobione z czegoś przypominającego reklamówki ekologiczne, kolor kremowy. Gadał z jakimiś żałosnymi, podpitymi typami, którzy popisywali się swoją elokwencją. Mesjasz jak zwykle ze stoickim spokojem coś tam odbąknął. Nie kazał się dotykać. Poszliśmy do knajpy.
Po posileniu się pizzą wkroczyliśmy na rynek, pierwszy zespół juz się nastroił, tłuste bity dobiegły do naszych spragnionych muzyki uszu. Poszliśmy się bawić. Bawienie się w naszym wykonaniu początkowo ograniczało się do kiwania głową, ręką, może niekiedy nogą. Było względnie jasno, niewiele osób bujało się do tych reggae rytmów, ale po kilku minutach wmieszaliśmy się w tłum, bo zaczęło się robić strasznie fajnie. Tańcząco-bujających przybywało, a my (czyt. Kari, Szymi, Hubi, Kondi, troche Simi i ja) rozbawiliśmy się na całego. I nawet obijający nas faceci w pogo transie, nawet glany kopiące nas po łydkach (w tym miejscu chciałbym przeprosić, drogą mi Karolinę, za to, że podobno kopnąłem ją w pogo-transie, co poskutkowało wyodrębnieniem się drugiej pięty i dotkliwym bólem, przepraszam - nie czułem), nawet jeszcze cokolwiek innego, czego już nie pamiętam, nie było w stanie zmącić naszego regge-pogo-transu.
Z Hubim poznaliśmy dwie maturzystki, które wyraźnie do nas lgnęły. Zaprosiły nas na ognisko. Czad.
Potem się rozlało, my nie mieliśmy sił, towarzystwo powoli się wykruszało, ale nadal tańczyłem swój pogo taniec. Deszcz okazał się błogosławieństwem, napoił, ochłodził i w ogóle kuźwa moc.
Do domu wróciłem szczęśliwy, mokry jak woda i spragniony jak...jak no... nie wiem co. Ale spragniony bardzo. YEAH!

A dzisiaj udałem się na komunię mojego brato-kuzyna. Ogolony, pachnący, w marynarce, pod krawatem i pod parasolem wpełzłem do kościoła. Zająłem grzecznie miejsce i już wiedziałem, że będzie ciężko. Dziesiątki ludzi, a każdy śpiewa inną linię melodyczną. No horror! Po tym natężeniu pisków, wrzasków, krzyków (jedna kobieta autentycznie krzyczała piosenki) miałem ochotę wyjść i zjeść już ten rosół czy co tam dadzą. Na zewnątrz piździło deszczem i okazjonalnie żabami (Symoniczny żart). Dotarliśmy do lokalu, ustawiłem sprzęt grający, zapuściłem Czesława, co spotkało się z powszechną dezaprobatą "co to za pogrzebowe piosenki, %!^$#?!". A potem to już tylko nuda, jedzenie i nuda. Nuda, nuda, nUda. Aż wreszcie znaleźliśmy się w tym punkcie posta gdzie siedzę ja i to piszę. I właśnie teraz się w tym punkcie znaleźliśmy. Wyewakuowałem się do domu pod pretekstem nauki na jutro. 2 godziny nudy mniej!

Peace!

6 komentarzy:

  1. Oczywiście o moich kocich ruchach nikt nie wspomni
    No dzięki F., wielkie dzięki

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapomniałeś o Kondim.
    Wybaczam piętę, ale za pewne bez lekarza się nie obejdzie :<. No nic, żyć dam radę! ;*
    Leje jak zebra!

    OdpowiedzUsuń
  3. Wpadlibyśmy nasza paczką na ta komunię, to od razu by się całe towarzystwo rozruszało.
    Buduję arkę, chętni na pokład- zapisy do dnia sądu.

    OdpowiedzUsuń
  4. No arka się przyda. Bezapelacyjnie.
    SARNY!

    OdpowiedzUsuń
  5. Ale że Czesława odrzucili to chamstwo bezapelacyjne!

    OdpowiedzUsuń