poniedziałek, 31 stycznia 2011

earliest memory

Powrót do szkoły okazał się, odziwo, nie najgorszy. Matma, a potem to już z górki. Potem małe zakupy i posiedzenie w Mcu przy niezdrowych rzeczach.
Mimo braku zmęczenia i dobrego samopoczucia nie mogę się przestawić na tryb ucz-się-nie-pierdol. Nie mogę się zabrać nawet za mój lovely angielski. Na myśl o jutrzejszych trzech (3!) historiach mam stany lękowe.
Byle do weekendu. Znowu.

piątek, 28 stycznia 2011

times are changing

Na myśl o zbliżającym się weekendzie mam ciary. Z jednej strony to osiemnastkowa impreza Pauli, z drugiej świadomość końca ferii. Boje się tego, zwłaszcza, że mam świadomość, że nie nadrobiłem nic, a chciałem. Plany są zawsze dobrym początkiem, w moim przypadku końcem też. Ale...nie, ha! W jednej sprawie jestem do przodu. Przeczytałem niemal całego Kordiana. Zbawiennym środkiem okazały się autobusy. 4 kursy + poczekalnia u dentysty i książka z głowy. Polecam czytanie w autobusie, serio.
Dzisiaj odebrałem Dno Oka. Kompletnie nieosiągalne w empiku i wszystkich pobliskich księgarniach i antykwariatach. Na empik.com nakład wyczerpany, świat się kończy. Ale mój ulubiony antykwariusz ją zamówił i mam - Eseje o fotografii Nowickiego, dam znać jak ogarnę. Na razie obejrzałem zdjęcia.
Muszę znaleźć muchę. Taką do koszuli. Historyczna rzecz niemal. Mam nadzieję, że jeszcze w jakimś sklepie dorwę to cudo. Osiemnastka Glamour zobowiązuje.

czwartek, 27 stycznia 2011

jak to

Dzisiaj rano dowiedziałem się, że znajomy się powiesił. Znajomy - nieznajomy w sumie. Chyba spotykał się przez jakiś czas z moją kuzynką. No ale jeśli patrzeć przez pryzmat polskiej definicji znajomości to tak, piłem z nim - jesteśmy znajomymi. Trochę to wstrząsające. Młody, zamożny, chyba przystojny. Oczywiście książkowy przykład samobójstwa "przecież nic na to nie wskazywało, kto by przypuszczał...". Dla mnie to przede wszystkim temat do przemyślenia. Nie wiem jak można odebrać sobie życie. Nie ogarniam tego. Przecież to, że co dzień budzimy się, otwieramy oczy, spoglądamy przez okno i, jeśli to poniedziałek, mówimy w myślach 'ja pierdole', ale idziemy dalej i robi masę przyjemnych rzeczy, spotykamy kochanych ludzi, to jest świetne. Nie wiem jak można samemu się tego pozbawić. Nie ma problemów, które rozwiązywała by tylko ucieczka. Ta cała sytuacja przyrównana do kogoś chorego, kto walczy o każdy następny dzień jest nieco niesprawiedliwa. Przecież życie jest piękne.

(pierwotnie ostatnie zdanie miało brzmieć Przecież życie, może za wyjątkiem matematyki, jest piękne, jednak po przemyśleniu zdałem sobie sprawę, że nie można się poddawać. Ogarniemy tę matematykę, zobaczycie!)

środa, 19 stycznia 2011

telenowela

Boże, jak mnie wszystko boli. Ramię, plecy, kark, prawa noga, głowa, a nie, głowa już nie.
Zaczęło się niewinnie - wyścig z czasem lub autobusem, jak kto woli. Chwała, że o 18 jest już kompletnie ciemno, a latarnie mają to głęboko w dupie, no super. I tak sobie biegnę w tej ciemności gęstej przyświecając gdzieniegdzie wyświetlaczem komórki i prosząc w duchu, by nie napatoczyła mi się przed buta jakaś babcia, bo przecież to właśnie church's time jest. Ale nie, nie napatoczyła się. Dobiegłem na czas. Potem przesadka i na salę. W deszczu, z krakersami w ręce i piwami w plecaku przybyliśmy do wypełnionej bitem remizy. Trzy szybkie z Mariuszem, próba ogarnięcia ludzi i trzeba było iść tańczyć. I to nic, że nie szło, to nic. Przez jakiś czas każdy przecież może być tancerzem jak z cholernego step upa. A z Olgą, to w ogóle nie wiem czy to jeszcze był taniec. Amerykańscy naukowcy prawdopodobnie już to nazwali. Mimo wstrząsu mózgu i upadków, i tak był ogień. Nie mogę ogarnąć momentu, w którym jakaś laska rzuciła we mnie otwartą paczką papierosów. No po prostu nie mogę. I tak rzuciła, one się wysypały i tak na nie patrzymy. Pozbierałem, wznoszę łapki, a ona poszła. Aha. +15.
 ***
Chyba żałuję, ale nie wiem czy to dobrze. Może jestem lamą, a może właśnie teraz powinienem nią być. Nie wiem. Poczekam.
-hej, wiesz, może będziesz spał u mnie, co? no, mama mówi, że spoko.
-yyy no?
No ja nie wiem, przecież wcale tak źle ze mną nie było. Ale fajnie, że są ludzie, którzy się zlitują, wody naleją, a jak trzeba to i przenocują. Dzięęęęki. 


A rano, dotarłszy na dworzec zapłakałem, bowiem autobus przewoźnika mego, do domu zabrać mnie mający zupełnie nie dba o to, że zmęczenie i głód to rzecz straszna i sorry, ale będzie za jakąś godzinę dwadzieścia. No i co się robi w takiej chwili? Idzie się z Basią na kebaba a potem do księgarni po zapas lektur. Normalka. Kupiłem cztery. Tylko dlatego, że były dziwnie tanie. Szlachta, cholera.

wtorek, 18 stycznia 2011

densflor

Idę tańczyć. Aaaaale spoko.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

zajebiści

Przepraszam, dlaczego w środku stycznia jest wiosna...?
Wczoraj byliśmy w filharmonii. Ku uciesze tłumu; szych, burmistrzów, dyrektorów, razem z kilkunastoma innymi chórami śpiewaliśmy kolędy. Najpierw solówy, pojedyncze prezentacje, potem już maraton z orkiestrą. Była moc, tak sądzę. Po prawej Kamil, po lewej Remo i napierdzelamy. A, Remo miał urodziny - rośnij duży! Na ostatnich kolędach nie czułem pięt i zaznałem tego, co mój tato czuł mając problemy z kręgosłupem. Ale daliśmy radę. Owacje na stojąco, te sprawy. W czasie braw spokojnie zdążyłbym zaparzyć herbatę. Wypompowani ale zadowoleni wyszliśmy z sali. W wielkim holu tłoczyły się chóry próbując dostać się do szatni, a my rozejrzeliśmy się i... zaczęliśmy śpiewać. 'Publika' na moment ucichła, ludzie rozglądali się, przystanęli. Nasi ludzie przebijali się przez tłum, by dostać się do nas i po chwili byliśmy już chyba w komplecie. Zaśpiewaliśmy jedną, drugą, przyszedł profesor, zaczął kręcić nosem, że może nie tą, inną. Wtedy jakaś dyrygentka podeszła z miną "śpiewać, nie pierdolić" i zaczęliśmy kyrie. W sumie to było prawie jak w jakimś musicalu, my śpiewamy, jest nas co raz więcej, przechodnie przystają, brakowało tylko by ludzie zaczęli do nas dołączać i okazało się, że wszyscy znają kroki, jeeej. Potem jeszcze przed budynkiem jakaś kolęda, hymn szkoły i avetrybus.
Zdarłem gardło, ale w sumie to jesteśmy zajebiści.

sobota, 15 stycznia 2011

sraj złotem

FERIE! woooohoooo! Lovely! hoooooo!
Dobra, spokój.
Ferie powitaliśmy na sziszy. Przy drapiącym gardło tytoniu jagodowym, który koło jagody nawet nie stał i przy tortillach, opowiadaliśmy kawały o żydach. Tak bardzo uroczo. Wcześniej odbębniliśmy koncert dla rodziców. Moim się podobało, ale i tak wiem, że trochę zlamiliśmy. W sumie i tak było fajnie, a w niedzielę będzie sajgon, czeka nas filharmonia i kolędy śpiewane z jakimiś chórami dziecięcymi przy proorkiestrze. Ciekawe czy będzie wódka...
Z tego miejsca chciałbym też pozdrowić Simonę, której wkręciłem, że nie, nie mam bloga, chyba ją pojebało, przecież to nie ja i to na pewno ktoś się za mnie podaje. No.


Przepraszam za składnię i słownictwo, ale jest wpół do pierwszej, nie mam sił, a mój mózg już wziął wolne.

środa, 12 stycznia 2011

jabłko

Chcę się położyć i mieć w głowie muzykę. I nic więcej, no przynajmniej na tę chwilę.
Nie rusza mnie Mickiewicz, jego liryki lozańskie czy Wielka Improwizacja. Olałem matematykę i zadanie, którego pewnie i tak nie potrafię zrobić. Myślę o Tobie, ale nie wiem czy to cokolwiek daje. Ale, przecież idą ferie, będzie czas. Pomyślimy razem.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

510

Z szoł nici. Nic nie przygotowaliśmy, jesteśmy lamy. Razem z Mariem byliśmy dzisiaj za bardzo zmięci i zmęczeni po wczorajszym dniu. Ale zacna przewodnicząca nas nie zabiła, także tylko się cieszyć.
Na szkolnej aukcji wygraliśmy szlachecki zestaw bułka+celestynka za jedyne 510zł. Jak dla mnie to nie mogło być lepiej. No dobra, mogło, ale nas przelicytowali. Ale jak dla mnie - spoko.
Jeszcze 4 dni męki i ferie. Pragnę.

niedziela, 9 stycznia 2011

sie ma

Padam na twarz. Od rana zbiórka na WOŚP, potem wyjazd do filharmonii na próbę przed koncertem.  Razem z Mariem wdzięczyliśmy się z kartonowymi puszkami pod jedną z galerii handlowych. Pod tą, do której zawsze idzie się potem, będąc już w tej lepszej. Dlatego większość przybyszy miała na sobie już czerwone serducho i mijając nas uciekali tylko wzrokiem. Jednak i tak nie było najgorzej. Nie wiemy co prawda ile dokładnie nazbieraliśmy, ale kilka stówek myślę jest. Pośpiewaliśmy, jak to my, powydurnialiśmy się, jak to my, zaprzyjaźniliśmy się z automatycznymi drzwiami, zjedliśmy suchą drożdżówę i w ogóle było pozytywnie.
Potem przyszedł czas na Rzeszów. Zmęczeni, w półpustym autokarze gadaliśmy kwestiami z asdfmovie. Na miejscu okazało się, że jesteśmy raczej najbardziej profesjonalnym chórem, a 60% wszystkich osób to dzieci. Słodko. Po kilku godzinach na scenie w otoczeniu 500 ludzi, z niby włączoną klimatyzacją miałem dość. Ale w sumie...chyba to lubię.
Tak czy siak, jestem wykończony, bolą mnie stopy i zjadłem normalny, niedietetyczny posiłek. Cholerna dieta.

Coś mi tutaj nie pasuje. To zazdrość...? Ale dlaczego...

czwartek, 6 stycznia 2011

niemampomysłu

Jakiegoś doła piśmienniczego mam.
Pragnę tylko ferii, nic więcej. Wtedy nie będę musiał wybierać między komputerem, książkami, a snem. Na wszystko będzie czas. Ale przed tym czeka mnie intensywny tydzień...
 Jutro piątek. Chciałbym go po prostu przeżyć z jak najmniejszym uszczerbkiem na zdrowiu. Czeka mnie pytanie z historii na które nie bardzo umiem ('pouczę' się rano...) albo walkower na rzecz +3 na semestr i plakietki "Leń, dojechać go w drugim półroczu" na czoło. Nie wiem co gorsze. W niedzielę WOŚP. Zbieram kasę z Mariuszem, w galerii handlowej, będzie ciepełko, haa. Zaraz potem wyjazd do filharmonii na próbę generalną przed koncertem. Będzie ciśnienie, czuję to. Te kilkanaście kolęd pod rząd porządnie nas wymęczy, a wieczorny koncert na rynku kusi. W poniedziałek...HA! w poniedziałek to razem z Mariuszem będę robił szoł. Tak, szoł. Nie wiem konkretnie co, ale dostaliśmy wytyczne, że mamy zrobić trzyminutowe SZOŁ. To będziecie mieli to swoje SZOŁ.
Faaaajnie, nie ma co. Z nerwów chyba będę musiał iść do empiku i kupić sobie jakąś nową książkę...

poniedziałek, 3 stycznia 2011

pierre

Czas na powrót do szarej, szkolnej rzeczywistości. W nowym roku, w którym będę świętował osiemnaste urodziny, zdobędę prawo jazdy i co dzień będę cykał jedną fotkę.
Sylwester był świetny. Dom Mariusza pomieścił ponad 30 osób, zniósł puszczane w kółko 'loca loca', wchłonął rozlane piwa i inne soczki, przenocował nas i w ogóle. Było śmiesznie, tanecznie i trochę zajebało rzygami w pewnym momencie, ale i to było nawet śmieszne, gdy ma się dobry humor. Wśród przyjaciół, przy górze kanapek i tym podobnych, nawet witanie podniesionego VATu jest przyjemne.
A dzisiaj brutalny powrót do rzeczywistości. Z budzikiem nastawionym na 6:30 i rozpoczynającą się dietą poświąteczną.
Byle do ferii.