niedziela, 31 lipca 2011

worldtour

Za chwilę sierpień. Jeśli pogoda się nie zmieni to strzelę sobie w łeb.
Remont chyli się ku końcowi. Właściwie to już się schylił. Cieszę się.
Ostatnio grillowaliśmy u Mateusza. Przez 15 minut. Bo potem co? No? Rozpadało się. Przenieśliśmy się do środka i tańczyliśmy do dubstepów. A w kolanach muzyka. Wspaniale.
Ostatniej nocy bębniłem palcami w kolorowe przyciski Guitar Hero u Mariusza. Pojedynki na 2 gitary do Jacksona i Tokio Hotel to jest czad.
A dzisiaj znów pada. No strzelę sobie w łeb.

piątek, 29 lipca 2011

hurrra

Chciałbym się podzielić tym, że wyszło słońce. Pierwszy słoneczny dzień od niewiemkiedy. Taka moja mała radość.
Wczoraj wyszliśmy na miasto. Skoro wyszliśmy na miasto, to chmury wyszły za nami. Rozpadało się, parasol został w samochodzie, a Krystyna na rynku. Potem dokuśtykała Simona, biedna, z metalową nogą. W międzyczasie Szymek urozmaicał mi jazdę po mieście zasłaniając twarz poduszką. Bezpieczeństwo przede wszystkim, cholera.
A jutro grill u Mateusza. Lubię grille.

poniedziałek, 25 lipca 2011

elric

Wróciłem z buszu. Szybciej niż planowałem - padało. Ale jeden dzień był słoneczny. Poleżałem na ciepłym piasku z książką w ręku, fajnie. A radio powiedziało, że Winehouse nie żyje. Szkoda dziewczyny, miała świetny głos. Ale po takich ilościach dragów i alkoholu to było pewne, prędzej czy później.
W domu ciągle mam poligon, a pogoda jak ssała, tak ssie. Gdyby depresja nie była wymówką ludzi na beznadziejną pogodę i problemy, to prawdopodobnie teraz bym ją miał.
Nigdy nie myślałem, że tak zatęsknię za koszeniem trawy.

sobota, 23 lipca 2011

shooting star

Jadę w puszczę. Może tam deszcze i burze są ciekawsze.
Nie mam pojęcia co będę tam robił w taką pogodę, ale mam Clarksona, sudoku i aparat. Nie powinno być źle. Zawsze można kupić sobie 0,5 i iść spać.

piątek, 22 lipca 2011

lmfao

Remont na wakacjach to nie jest przyjemna rzecz. To nawet nie ma nic wspólnego z leżeniem i nic nie robieniem. Ba, to jest wręcz tego przeciwieństwo.
Co z tego, że wybraliśmy już piękne brązy, szablony, nawet trochę lampę, jak do końca tego całego kramu zostały jeszcze dwa lata świetlne.
Na chodniku przed moim domem rozłożyły się jakieś nastolatki i płaczą i jęczą nad swoją nieszczęśliwą miłością. Jest 1:00 w nocy. Za chwilę się tam przejdę.
Powymieniamy doświadczenia, a co.

sobota, 16 lipca 2011

King's Cross

Wczoraj wybraliśmy się na ostatnią część przygód Harrego. W 3D, co uważam za przegięcie naszych czasów.
"TAK! Wymyśliliśmy jak kręcić filmy w 3D! Nakręćmy tak wszystko! Ale co z filmami już nakręconymi w starej technice...hmm... PRZEKONWERTUJMY!" Tak mniej więcej wyobrażam sobie reakcję ludzi za to odpowiedzialnych. Nie dość, że efekty 3d nikłe, to obraz ciemny i zielonkawy. W tej sprawie akurat jestem staroświecki - wolę stare, poczciwe 2D.
A Harry nie zawiódł. Ostatnia część pełna podniosłych momentów, świetnej muzyki i efektów specjalnych wartych tych wszystkich milionów jakie na nie wydano. Przez dwie godziny nie sposób się nudzić (no chyba, że ktoś jest Potterowym ignorantem), w kilku miejscach jest mrocznie, wzruszająco, a w kilku na prawdę zabawnie. Jednak to nie jest film, na którym uśmiech nas nie opuszcza. Harry jest już niemal dorosły i wreszcie przychodzi mu zmierzyć się z przeznaczeniem. Albo beznosy Voldi, albo on. Zanim przyjdzie im się zmierzyć twarzą w twarz (w przypadku Voldemorta twarz to może określenie nieco naciągane), wojna pochłonie wiele istnień. I tutaj mój chyba największy zarzut - dlaczego ofiary zostały pozbawione momentów, na których widzowie zapłaczą się jak na tonięciu Tytanica? Zwłoki Tonks I Lupina ułożone w wielkiej sali obok setek innych, jedno spojrzenie Harrego...oczekiwałem jakiś spektakularnych śmierci, wielkich ofiar itp. Pierwsza część była według mnie bardziej emocjonalna pod tym względem.
Bitwa o Hogwart została przedstawiona epicko. Wybuchy, płomienie i dziewczynki z różdżkami rzucające zielone zaklęcia, melanż na całego.
Film był znakomitym zwieńczeniem historii Harrego i naszego dzieciństwa. Po wyjściu z kina ma się wrażenie, że to faktycznie koniec, wszystko zostało powiedziane.

Dzieciństwo skończyło się wczoraj.

piątek, 15 lipca 2011

mr magic

Od wczoraj jestem jp.
Dzwoni telefon.
- Niezrozumiałeimię Niezrozumiałenazwisko, Komenda Policji Niewiemgdzie, dlaczego dzwonił Pan na numer alarmowy 112?
- Nie dzwoniłem.
- ...
- Proszę zablokować sobie numery alarmowe, bo będziemy rozmawiać inaczej.
Tutaj tłumaczę, że mam nowy, niedojebany telefon, odblokowujący się w kieszeni i dzwoniący do ludzi.
- Proszę to zmienić bo założymy sprawę karną i będzie.
- Tak tak, tak! Ocz...
- DO WIDZENIA. *jeb*

Sprawą karną mnie straszą. Phi.
Ale w ogóle policja dzwoni, jaki szok. Pierwsza myśl - bez jaj! przecież wszystkie ciała zakopałem! kto mnie wsypał?! (tak policjo TO JEST żart).
Btw, chcielibyście mieć komórkę na którą psy same dzwonią, co? Ha.

Wybieram się na Pottera. Jaram się, to ostatnia część.
Jutro wrażenia.

czwartek, 14 lipca 2011

wrażenie

Mam wrażenie.
Mam wrażenie, że za każdym razem gdy otwieram książkę, zaczynam przeglądać gazety czy zaczynam grę, nagle trzeba coś zrobić. Akurat trzeba coś przynieść, gdzieś jechać lub coś pomóc. Paranoja. Chciałbym tak po prostu zatonąć w hamaku z książką i nie myśleć o niczym. Bo przecież może trzeba akurat coś pomóc w domu?
Ja chcę do babci!
(facet ogarnij się. ile ty masz lat.)
Pobyt u babci uważam za azyl. Będąc małym brzdącem, jeździłem do niej, po drodze robiłem jej zakupy, wstępowałem po Kaczora Donalda (obowiązkowo. w środy bodaj wychodził) i inne czasopisma (zostało mi do dziś) i rozkładałem się z tym wszystkim na trawie. I było cicho. I przyjemnie. A babcia robiła świetny kompot. Było spokojnie.
Nie wiem już czy wspominam to ze względu na faktyczny komfort czy też ze względu na to, że 'dawniej to były czasy'. Podobnie jak dziadek zawsze Ci powie, że gdy miał 20 lat to była dopiero zabawa, mimo że dookoła wojna. Pamięta się te dobre chwile, przypisuje do dawnych czasów. Za kilkanaście lat też będę pewnie wspominał szczeniackie czasy liceum, facebooka, frugo i tych kochanych wariatów, z którymi mam do czynienia. Bo pamięta się szczęśliwe czasy. A chyba jestem szczęśliwy.

wtorek, 12 lipca 2011

bracia

Ostatnie dni ubiegłego tygodnia to maraton imprezowy u Mariusza. Rodzice na wakacjach, samochód zatankowany, lodówka chłodzi. No ja mu zazdroszczę.
I tak się bawiliśmy jakieś 3 dni z rzędu. Before party obfitowało w chwile grozy.
Koło godziny pierwszej w nocy, oddychając świeżym powietrzem, ktoś wpadł na pomysł by podprowadzić samochód kolegi. Otwarty, kierownica nie zablokowana, sam się prosił. Zepchnęliśmy go na drogę, potem na podjazd, ale zaraz! ukryjmy gada, będzie śmiesznie! I tak pchamy go w trawie po kolana, w noc ciemną, bezgwiezdną dookoła domu Mariusza. W końcu potoczyliśmy go na drugi koniec podwórka.
Kolega się zorientował - gdzie samochód? - zapytał.
- O stary... - mruknęliśmy - daleko. Lecz bezpieczny.
Naściemnialiśmy jeszcze trochę, któryś wtrącił "nie trzeba było go jednak zostawiać na tych torach" i wróciliśmy do środka. Właściciel tymczasem udał się niepostrzeżenie na poszukiwania. Nie znalazł. Dostaliśmy opieprz i nastały ciche dni. Chociaż już się raczej nie gniewa. W sumie to nie był jego samochód...
Party właściwe obfitowało w rozczarowania. Moi leniwi przyjaciele wykręcali się jak mogli. Lenie. Sporo osób się wykruszyło, jednak w końcu impreza rozkręciła się na dobre. Po drugiej butelce Martini przestałem mieć złudzenia, że jestem ciągle na diecie. Jednak rękawica rzucona pod moje stopy "na bank nie wypijesz tego na raz" zdecydowała o całkowitym olaniu rad Dukana. Wypiłem. I bawiłem się znakomicie. Oczywiście jak to bywa w takich chwilach, rozdzwoniły się telefony. A to mama, a to Simonka z półgodzinną tyradą, kiedy ja i tak nie bardzo kojarzę co mówi, a to ktoś pisze smsa i prosi o szybką odpowiedź. No raj. Ale odpisałem, jak się potem okazało nawet bez błędów.
Spisałem się. Ale trzeba przecież nadrobić leniwe dni.

czwartek, 7 lipca 2011

4X4

NIE PADA. Pierwszy dzień od chyba dwóch tygodni bez deszczu. Ciepło i przyjemnie. Całkiem jak lato.
Dzisiaj byłem Frankiem pracownikiem. Wyrywałem chwasty, nosiłem półki i zbierałem wiśnie. A potem przyjechał Grzesiek. Przywiózł Wiedźmina i zaciągnął mnie do Mariusza. A tam rozpusta i pijniepierdol. A ja, biedy, na diecie. No ale miodu pitnego spróbowałem, bo szkoda nie spróbować. A że jeszcze Martini...? E tam, czasem można. Ale trwam na białku i wodzie. Jeszcze tylko jutro. 

niedziela, 3 lipca 2011

Zzzzz

Pogoda jest taka prośpiąca, że ja pierdolę. Śpię noc i pół dnia, a drugie pół ziewam oglądając Fullmetal. Jutro wstaję o 7 (ja nie wiem jak to zrobię) i jadę po zapas żarcia na tydzień. Zaczynam dietę. Koniec tego dobrego. Czas się wziąć za siebie (o ile nie okaże się, że nie mam silnej woli i oleję Dukana po 3 dniach. Nic to jednak, myślenie pozytywne mode on).

sobota, 2 lipca 2011

jesień

Wróciliśmy z Soliny. Szkoda, że trwało to tak krótko. Mimo, że większość dni zasługiwała na opieprz z powodu pogody, to i tak nie było to problemem. Z Nimi nawet nudzić się jest fajnie.
Wczoraj wybrałem się z Mateuszem w miasto, zrujnowałem się. Ostatni raz (w tym tygodniu) z nim gdzieś idę. Ale za to jestem bogatszy o 2 książki i pierwszego Wiedźmina na PC. To jak z oglądaniem Star Wars, wstyd się przyznać, że jeszcze się nie grało.
Wczoraj podczas czekania na następny autobus (bo poprzedni mnie olał totalnie, po cholerę się przecież będzie zatrzymywał na przystanku, gdy stoi jedna osoba, lepiej jechać w pizdu) uświadomiłem sobie, ze jest 1 lipca a temperatura odczuwalna - 5 stopni. Dzisiaj rano budzę się i słyszę o śniegu w Tarach, no to chyba coś jest nie tak. Gdzie to lato ja się pytam?
Tymczasem oglądam Fullmetal Alchemist, z polecenia Basi. Przyjemne anime, przyjemne. 4 odcinek bardzo dobry, przerażający w pewien sposób, oglądajcie.

offline 2

offline