sobota, 31 lipca 2010

radocha

Dorwałem Skittlesy i jest fajnie. Jupi.
Skosiłem trawę w ogrodzie i jestem z siebie dumny.
Nudzi mi się.

w h y    s o    s e r i o u s ?

czwartek, 29 lipca 2010

nocą

Fajny dzień. Spanie do 12, granie w karty przy Beczce Wiśniowej, kino-nie-kino z Krystyną. Trochę zdjęć, biedrona, pizza i wyrzuty sumienia. No i najważniejsze - wspomogłem Pana Żula dwudziestoma groszami. A prosił o 13! A ja dałem 20! Wiem...jestem rozrzutny...
Spotkałem też TeamModlących, dawno ich nie widziałem przez ich wyjazd. Ech, fajnie tak się spotkać...

środa, 28 lipca 2010

los abogados

Pojebało mnie.
Zrzuciłem na odtwarzacz kursy Hiszpańskiego, leżę z słuchawkami na uszach i słucham.
Pojebało mnie.
W międzyczasie licytuje tuzin aparatów na allegro, chociaż wiem, że żadnej aukcji nie wygram, bo jakiś kretyn przebije mnie w ostatniej sekundzie o grosz.
Pada od kilkunastu dni, jest okropnie nudno i śpiąco. Już chyba wolę 40 stopniowe upały. Tak, stanowczo wolę.
Dobra, wracam do Pokemonów, mój Czarizard ma 67 poziom, ha!

sobota, 24 lipca 2010

ciszeej taaam!

Jestem pogryziony jak gumowa kość mojego Maxa. Komary to chuje, to już oficjalne.
Ogniskiem w Jedliczowych krzakach zaskarbiliśmy sobie nienawiść kobiety-konkubiny, która dopingowała nasze dzikie śpiewy i krzyki swoim gardłowym
-Ciszeeej taaaam!!!
Jesteś fajna kobieto, dzięki, że nie dzwoniłaś po policję.
Znalazłem genialne zdjęcie mojego pradziadka. Jest świetne. Nie wiem, może tylko mi się tak podoba, ale to się przecież liczy. Foto już wkrótce na moim LomoBlogu (no co, każda reklama dobra).

piątek, 23 lipca 2010

i szumią knieje.

Dotarł aparat. Jest mały, lekki, błyszczący, ma dwa wyświetlacze i bardzo dobre makro. Cieszę się.
Idę na ognisko do okolicznej wioski. Śpiwór jest, bluza jest, wino jest, "Basic ognicho kit" (śpiewnik + skany piosenek) jest. Wszystko jest. Kiełbacha niestety mówi papa, do upadku diety wystarczy siarkofrut, kiełbasa jest zbędna. I jeszcze jedno, tak bardzo bym chciał by nie zjadły mnie komary. Tak bardzo, bardzo.

czwartek, 22 lipca 2010

zmiany.

Klawiatura mi się pierdzieli. Znak zapytania sprawia co raz większe problemy.
Ściany pomalowane. Trochę śmierdzi jeszcze farbą, ale dzięki temu lepiej śpię. Chyba.
Niewiele się dzieje, czekam na nowy aparat, listonosz-cham co dzień omija mój dom.
Znalazłem idealny wieszak na gitarę. Stare rogi jakiegoś pechowego stworzenia na drewnianej podstawie. Pasują mi jedynie do tablicy korkowej, ale kontrasty też są przecież fajne.
Jutro ognisko u Krystyny. Znów kupię wino i dietę szlag trafi.


z malowania.
nie, ona nie jest różowa.
uberwieszak na gitarę.

wtorek, 20 lipca 2010

paint it black

Co jakiś czas przychodzi taki moment w życiu każdego człowieka, kiedy decydujemy się zmienić coś w swoim życiu, swoje otoczenie, przyzwyczajenia czy kolory ścian. I właśnie te kolory zmieniam.
Cieplutkie pomarańczowo-żółte ściany zamieniłem na surowe, szaro-czerwone. Zdrapałem już z siebie resztki farby, wyczyściłem pędzle. Pozostało jeszcze jedno malowanie i będę mógł znowu wprowadzić się do mojego staronowego pokoju. Fuck yea!

sobota, 17 lipca 2010

żar.pl





a ja na to, jak na lato.

piątek, 16 lipca 2010

zimy chcę

Jest niewiarygodnie gorąco. Niemożliwie. Ale i tak leżałem na słońcu, moszcząc się w trawie, przez co teraz pewnie boli mnie głowa. Byłem też na siłowni, przypakować co nieco przaśnymi hantlami. Potem wio do miasta z Hubertem, by spotkać się z resztą. Śmiesznie było, jak zwykle. I odnowiliśmy wspólnie fascynację Pokemonami. To była dopiero bajka, nie to, co teraz. Idiotyzmy jakieś z Hanah Montanah Zakohanah i innymi badziewiami. I jakoś nikt przez te Pokemony nie morduje, ani nie bije się ze zwierzętami. Pokemony były fullcool.
A właśnie, fullcool to jeden z wymyślonych przeze mnie neologizmów. Fullcool oznacza tyle co zajebisty, pełny lansu, fajny, super i słit. Antonimem fullcool jest lansless - ubogi w lans.
Wymyśliłem jeszcze zabarwioną erotycznie nazwę dla mieszkanki Etiopii. Mieszkanka tegoż uroczego kraju to nie kto inny jak Etiopiczka.
Tiaaaaaa...

czwartek, 15 lipca 2010

gorrrącooo

Wróciłem z labu. Bylem z Sabą, poszwendaliśmy się nieco po roztopionych ulicach. Topię się, lepię się ale jest cudnie. Wyszło mi 97% zdjęć! Teraz będę Was nimi katował!
 Muahahaha!

środa, 14 lipca 2010

b.east

Zorganizowanie staroklasowego ogniska graniczy z cudem. Może nawet z nim pomieszkuje.
No bo jak zadowolić wszystkich? Terminem, towarzystwem, miejscówką? To se ne uda.
Jutro jadę wywołać drugą kliszę. I jeśli znów nie wyjdzie chociaż 40 procent to się wkur*ię.
Z tego miejsca też chciałbym pozdrowić wszystkich surwiwalowców z Wołczyna, którzy to się modlą, jedzą wodę na śniadanie i myją się w rzece. Trzymam za Was kciuki!

Tymczasem mój lomo-pies + pięta.

wtorek, 13 lipca 2010

jelonek

Zachwyciłem się Jelonkiem.
Pożarły mnie komary i kończę kliszę.
Kocham mój hamak i książki Wiśniewskiego.
Wakacje, mniam. I lomo.

poniedziałek, 12 lipca 2010

forever.

Byłem na Shreku. Jestem zachwycony. Po genialnej jedynce, równie genialnej dwójce i kupowatej, słabej trójce, myślałem, że dobry Shrek już nie powróci. Myliłem się. Shrek czwarty jest niemal równie dobry jak pierwsze dwie części. Jest jednak o wiele bardziej dojrzałą animacją, poruszającą realne męskie problemy. Nowi bohaterowie, karzeł-idiota, nowe spojrzenie na Zasiedmiogórogród i stary, dobry Shrek. Perełkami są jak zwykle osioł i kot (tym razem nie do końca w butach). Zmartwiło mnie to, że chyba jako jedyny na sali śmiałem się głośno i jakoś bez skrępowania. Ok, młodsze dzieci mogły wszystkiego nie skapować, ale starsi, młodzież? No bez jaj, głupio mi się robiło kiedy wybuchałem śmiechem, a dzieci tylko cichutko popiskiwały.
Ocena końcowa - miodzio.

***

Wywołałem kliszę. Wyszło 8 na 36 zdjęć. Znaczy wyszło więcej, ale panowie z labu chyba stwierdzili, że są nieudane czy coś i nie wywołali. Ludzie, to tak ma wyglądać! To lomo! Mimo wszystko, mam 8 foteczek i drugą kliszę na półmetku. Mniam.

niedziela, 11 lipca 2010

wieś się bawi.

Dni mojej, bądź co bądź, kochanej miejscowości przyszły wycierając leciutko obłocone buty o zielony trawnik. Z pewną dozą nieśmiałości rozłożyły się w parku i czekały. Czekały na chmarę ludzi, dzieci i komarów, która swoje miejsca ma zaklepane od wiosny. I doczekała się.
Wczoraj - pierwszy dzień przaśnej imprezki - przeraził mnie i zaniepokoił jednocześnie. Jeszcze rok temu na takiej samej zabawie szalałem do upadłego. Było głośno, szybko i kolorowo, ale i dość kulturalnie. Teraz, wychodząc z domu i kierując się ku parkowi (jakieś 100 metrów) minąłem kilka grupek 'bysiorów', 'hot_lasseczek' i 'tym_podobnych". Obcy przechodzili jakoś dziwnie gapiąc się na moje włosy (do czego już zdążyłem się przyzwyczaić), ale czułem, że Smienka wisząca na mojej szyi nie może czuć się bezpieczna. Potem było jeszcze gorzej. Kępy quasi-modnych gówniar w króciutkich białych miniówach, wymalowanych oczach, dziwnych fryzurach i obcasach wysokości moich całych zimowych butów, za kostkę. Obowiązkowym elementem wyposażenia takiego stwora jest guma w mordzie i telefon komórkowy trzymany w dłoni. Nie wiem, dla lansu chyba.
Przerażeni - ja, Saba i jej brat zacny, odizolowaliśmy się na przystanku autobusowym. Przechodzące stada wyżej wymienionych gatunków mieszały się ze stadami pokrewnymi - superhiperextra wylansowanymi chłopaczkami w toną żelu na włosach i białymi najkami z Ukrainy na stopach. No coś pięknego. Zaniepokoiło mnie to - serio. Może to ja jestem dziwny, bo ostatni raz żel na włosach miałem w 3 klasie podstawówki (nie żebym miał coś do stylizacji żelem ), ale to jak ci ludzie wyglądali było niepokojące. Ta chęć pokazania się z jak najlepszej strony na potańcówce pełnej potencjalnych 'kąsków', chęć lansu i pokozaczenia. To...to jest straszne.
Kiedy tak siedzieliśmy na przystanku obserwując chodnikowy wybieg, samica z przechodzącej akurat kępki, żując wyzywająco gumę (mam na myśli takie żucie na pokaz, jak w reklamach, albo tak jak krowa trawę, przykład z dzieciństwa), spojrzała perwersyjnie na moje krocze. No kurwa. Saba nawet to zauważyła (co nie?), zresztą ja to zapamiętałem, nawet jeśli ona nie. Zmyliśmy się.
Na miejscu imprezy zastaliśmy tańczącą dzieciarnię. Średnia wieku  na parkiecie - 13 lat. Obok przeszedł chłopak, na oko 14/15 letni z puszczą Żywca w ręku...

***

Przechodząc do rzeczy przyjemnych i przyjemniejszych - wypstrykałem kliszę, udało mi się nawet ją bez przeszkód wyciągnąć w mojej mobilnej ciemni (ja, czarna koszulka, ręka zasłaniająca okno i ciemny kąt w garderobie rodziców). Jutro idę wywołać. Jeśli nie wyjdzie, strzelę sobie w łeb.
Loro ma demota na głównej. Loro, jestem z Ciebie dumny i cieszę się Twoim szczęściem. Kozak jesteś.
Chcę iść do kina na Shreka, to jest mój plan na najbliższy tydzień.
Uff.

piątek, 9 lipca 2010

efekt opóźnienia

Dobrze mi. Jem wafle ryżowe, gram w Lego, robię eksperymentalne zdjęcia Smieną, czytam opowiadania Wiśniewskiego, rozkoszuje się bałaganem w moim pokoju i szukam dotacji na kolejną książkę Cejrowskiego.
Dzisiaj przyjeżdża kuzyn. Fajnie.
Ogólnie nic się nie dzieje. Nic na tyle istotnego, co mogłoby mnie jakoś bardziej poruszyć.
Chillout, ot co.

wtorek, 6 lipca 2010

hey soul sister.

Jeden film prześwietlony, z premedytacją zresztą, szpula skombinowana, pół rolki taśmy izolacyjnej zużyte, ale moja Smena na reszcie rusza się tak jak powinna. Mam tylko nadzieje, wyjdą jakiekolwiek zdjęcia.
Mój pokój wygląda jak po przejściu małego, nieśmiałego tornada. Ach, jak wakacyjnie! Muszę tylko wysłuchiwać jaki to jestem bałaganiarz, że nawet łóżka nie pościelę, że to, że tamto. A po co, ja się pytam? Wakacje są!
Jeszcze tylko pogłaszczę moją Smenkę, wezmę prysznic i pojadę na bibę. Tajemniczą, bo tajemniczą, ale 'niemal chóralną' , to zobowiązuje.
Irytacja dnia - guma przyklejona do podeszwy trampka.
Ciao.

sobota, 3 lipca 2010

lubie mówić z Tobą.

Dochodząc do czerwonego przystanku Franciszek w pewnym stopniu wiedział, że ma przejebane. Zjadł przecież sałatkę, a nie powinien. Nie w tym tygodniu. Ona go namówiła.
-Mmmmm...jakie pyszne looodyy. No zjedz sobie, zjedz, tu jest, czekaj..., 200 kalorii tylko tu jest!
Przystanek autobusowy w dalszym ciągu świecił pustkami. Podświadomość podpowiadała Franciszkowi, że autobusu teraz nie uświadczy. Była wakacyjna sobota, wieczór. To niemożliwe by jechał teraz autobus, niemożliwe. Podszedł do rozkładu jazdy, przeskanował szybko nazwy miejscowości i godziny.
- O-ou.
Przeskanował raz jeszcze.
- Kurwaa nooo!
Żółta tabliczka uśmiechała się szyderczo i wskazywała tylko jedną godzinę - 22:27. Spojrzał na wyświetlacz komórki - dochodziła 20:30. Jakaś ciężka kula przetoczyła się mu gardłem i wpadła do żołądka.
***
Perspektywę dotarcia do domu stopem porzucił, gdy kobiecie, która wybiegła na ulicę i gorączkowo machała rękami, udało się zatrzymać może 5 samochód z kolei. Franciszek opuścił głowę z rezygnacją. Kobiecie płonął samochód. Co jemu musiałoby płonąć, by ktoś zatrzymał się i zgodził się zabrać ze sobą. Spojrzał raz jeszcze na płonący samochód, mlasnął głośno i wrócił na przystankowe krzesło.
***
- Cześć, jesteś w domu? Sprawdź mi rozkład jazdy busów okej?
- Ale...
- Tylko wiesz, jest sobota.
- Czekaj,
- I wakacje, to teraz będą chyba jeździć inaczej.
- EJ! Jestem w bieszczadach, jutro wracam.
- . . . 
***
- Cześć, zobaczysz czy jedzie teraz jakiś bus?
- Ale gdzie to...? 
- No na stronie zobacz, zadzwonię za 5 minut.

-I jak?
- No jedzie o 22:05. I o 20:30 miał być, ale nie wiem czy dobrze popatrzyłem.
- Okej, dzięki.
***
Franciszek powoli dostawał kurwicy.  Siedział już od pół godziny na przystanku, jakieś 100 metrów dalej mroczny zespół mrocznego metalu dawał równie mroczny pokaz mroku i krzyku. Minęła 21.

piątek, 2 lipca 2010

CMEHA

Upijam się wakacjami. Hamak, książka Cejrowskiego, nic więcej nie potrzeba.
Dostałem shishę. Mała, zgrabna, stylowa, tunezyjska. Będziem jarać.
Razem z Krystyną bierzemy się za fotografię analogową. Nasze lanserskie aparaty z tamtej epoki czekają na zamówione klisze, z terminem ważności na rok wstecz. Tak bardzo lomo.

czwartek, 1 lipca 2010

feta, feta, feta.

To były 3 wspaniałe dni. Drewniany domek, jezioro za oknem, wino, shisha i oni. Łapanie stopa, taszczenie tuzina Lechów w żółtych reklamówkach, pieczenie jabłek na grillu, gitarowe orgie, dzikie tańce do Davida Guetty, układ choreograficzny z Szymkiem i napisanie przeze mnie genialnej psycho-piosenki...Mógłbym jeszcze długo wymieniać, ale nie ma sensu - to trzeba przeżyć.
 No i jesteśmy...
 Widok z okna był świetny.

A teraz gdzie...?

 Do sklepu! Stopem rzecz jasna. A po co?

 Po soczki!

 Skoro lodówa pełna...

...imprezę czas zacząć!

Grillowane jabłka...


...i taniec do upadłego.

Zgagotwórczy napój na kaca. 1 cytryna, 1 część wina, 1 nic.

Pamiątkowa karta na koniec. 

I  trzeba było wracać do domu. Busem. Na bagażach. Trzęsło, ale było świetnie.

Ostatnia prosta. Jesteśmy w domu. . .