czwartek, 24 listopada 2011

19/25

Próbna matura z matematyki z gorączką i herbatą z miodem w torbie? Nie tak to sobie wyobrażałem. Po półtorej godziny na pełnych obrotach miałem siły tylko na sen. Jak dobrze, że jest Mariusz, który odwiezie, a potem jeszcze odwiedzi. Świetny brachol.
Szkoła dała mi jeden dzień na powrót do żywych - jutro muszę stawić się na rozszerzonym polskim. Mam nadzieję na umiarkowanie głupi temat. Potem jeszcze tylko podwójny angielski, sprawdzian z historii i premiera nowego Assassins Creed. Wszystko fajnie, tylko jak ja do cholery wykombinuję na niego kasę do drugiego grudnia?! NIE WIEM. Ale mam jeszcze tydzień, życzcie mi szczęścia.

wtorek, 22 listopada 2011

ostatnia szkocka

Boli mnie głowa i nie mogę wstać
od monitora, tak trudno się ruszyć.
Muszę ogarnąć, zacząć jeszcze raz,
do matury z matmy nieco się pouczyć.


Tylko koc, koc, koc, już chce mi się spać.
Książki wołają, jeszcze dziś angielski.
Może przełożę, zacznę nowy dział,
na przykład funkcje, bo z nich jestem kiepski.


Nie wiem czy jutro zdam, czy też nie zdam.
Jutro zdam, może nie zdam.

niedziela, 20 listopada 2011

świdryga/midryga

Ogoliłem się. Na oko 5 lat mniej, piwa mi w biedronce nie sprzedadzą, coś czuję.
Podobno wczoraj była sobota. Jak dla mnie był piątek, potem długa noc i niedziela. Coś pominęliśmy. Ale to jest wliczone w koszta imprezy. Domówki u Mariusza zawsze były znane z tego, że są zajebiste i teraz też tradycja została zachowana. Z perspektywy czasu widzę, że moje zjeżdżanie na tyłku ze schodów było zupełnie niepotrzebne, ale wtedy jakoś mi to nie przeszkadzało.
Przyszły tydzień to maraton. Próbne matury wiszą nade mną, jak ta zakurzona półka owinięta światełkami z zeszłych świąt. Polski, matematyka, angielski. Wos póki co nie. Zgodnie stwierdziliśmy, że nie ma sensu go pisać (załamanie się po otrzymaniu wyników to nie sens). Będzie intensywnie, ale mam nadzieję wszystko jako-tako ogarnąć. Nawet matmę. Pozytywne myślenie i tablica ze zbiorami to podstawa.

Dzisiaj ruszył mój pięćsetny blog, ale pierwszy grupowy. Razem z Mateuszem i Szymonem zabraliśmy się za The Fakto. Ambicje pisania artykułów zostały zaspokojone, mamy swoje miejsce. Zapraszam do odwiedzania i czytania, mam nadzieję, że wyjdzie z tego coś dobrego. Razem z chłopakami prosimy o opinie, bo to bardzo ważne, żeby nie tylko nam podobało się, że coś tam bazgrzemy.
Jak na razie - Szymek podpowiada jak bronić się przed mózgojadami, Mateusz radzi gdzie najlepiej (albo najgorzej) żyć, a ja zastanawiam się dokąd zmierzają okładki poczytnych (lub mniej)  tygodników. Zapraszam!

poniedziałek, 14 listopada 2011

słychać strzały

Był zamach na moje życie.
Jadę sobie autobusem do domu, dziewiąta trzydzieści rano, przeziębiony postanowiłem nie katować się na lekcjach, lecz wrócić do łóżka (czyt. komputera). I tak jadę, jadę, aż tu nagle jak nie pierdolnie coś w autobus...Pieprznęło z nieba, walnęło i uderzyło w szybę obok mnie. GRUBY CZARNY KABEL Z PRĄDEM. Ja dziękuję, ciśnienie 200/100. Ale żyję. Szyje wszystkich czterech pasażerów wydłużyły się do nieludzkich rozmiarów, chcąc zobaczyć co to i czy może coś się komuś nie stało akurat. Ale nie stało. Kierowca zatrzymał się, krzyknął do kierowcy z samochodu przed nami czy coś uszkodził, bo on też nie, i pojechaliśmy dalej. Ot, taka mała przygoda.
Przeziębiłem się na cold-home-party u Karoliny. 14 stopni to nie jest dobra temperatura do imprezowania.
Ale chłód najwyraźniej nie przeszkodził plenerowej, piątkowej imprezie w stolicy. Kibole przywdziawszy odświętny pseudonim patriotów, rozpieprzyli pół Warszawy. Ale to przez media. Po co ktoś stawiał tam vany telewizji, dlaczego Niemcy bili Polaków i co do powiedzenia ma młodzież wszechpolska? Na te i inne pytania szukajcie odpowiedzi na taśmach z czarnych skrzynek samochodów tvn meteo. Dramat.
Wyczekuję środy. Jedziemy do Krakowa. Na wycieczkę, do teatru. W autobusie będziemy sprawdzać konspekty i robić arkusze z matematyki. Życie jest piękne.

poniedziałek, 7 listopada 2011

wesoło wybiegły ze szkoły.

Dzisiejsze dzieci są pojebane. Oczywiście nie mogę generalizować, na pewno lwia część wszystkich dzieci pięknie recytuje wierszyki, buduje bazy z koców i zbiera naklejki, ALE ONE PEWNIE I TAK MAJĄ POJEBANYCH KOLEGÓW.
Otóż wychodzę dzisiaj ze szkoły w towarzystwie Mariusza, słyszę, że za nami coś się dzieje. Zbulwersowana dziesięciolatka wyzywa kolegę, który niezbyt pochlebnie się o niej wypowiadał.
-Chodź tu chuju, ja nie pozwolę, żebyś tak na mnie gadał, ja słyszałam.
Chłopak nas wyprzedza, trochę zmieszany. No dobra, widać że się boi.
-Kurwa ja sobie nie pozwolę, rozumiesz? Jak jesteś taki mądry to chodź na fajta. Chodź tu! Weronika kurwa chodź tu!
Dziecko z plecaczkiem ze Zmierzchu - ale gang, że Wołomin się chowa.
-No chodź na fajt, zobaczymy kurwa. - Dziecko (by było śmieszniej, 70% w różu) goni chłopaka, wściekła jak kibole przed stadionem. I tak szczuje tego biedaka, a my zbieramy szczęki z chodnika.
Mówię jak stary dziad, ale dzieciństwo w '90 było lepsze, ba! dzieciństwo bez internetu było lepsze. Szczytem złości było szczypanie, albo wkręcanie śmigieł helikoptera koleżance we włosy (do dzisiaj pamiętam ten stres, co będzie jak matce powie). A teraz? Gówniarze chodzą 'na fajty', bo ich dziesięcioletnia duma została urażona.
Powiem Pani.

środa, 2 listopada 2011

dynia

Długie Weekendy to temat, o którym można pisać prace magisterskie, licencjackie i badawcze. Nic bowiem nie mija tak szybko, jak Długi Weekend. Jestem świadomy, że zawsze mówię tak z perspektywy czasu, bo w trakcie trwania DW nie myślę o tym, że mija on nadzwyczaj szybko, konkluzja przychodzi dopiero po czasie. Jednak i tak myślę że coś jest chyba nie tak.
Tak więc kończy się długi weekend świętem świętych. Dzień, w którym na cmentarzu powstaje biwak, babcie rozkładają między grobami krzesełka turystyczne, a handlujący chryzantemami otwierają szampana. A ja najbardziej lubię wieczorny spacer między grobami doprawiony mgłą. Klasycznie porobiłem kilka zdjęć i nie byłoby w tym spacerze nic dziwnego, gdyby nie somnambuliczny taniec okolicznych chuliganów popełniony na spowitym mgłą rondzie. Obok kilka samochodów (pewnie passatów na gaz) z wylewającym się oknami techno i basem miażdżącym magnesy głośników. Ot, normalka. Wychodzisz z domu, idziesz ulicą, nagle zakapturzone postacie wypadają z samochodów i tańczą do manieczek wokół ronda, wykrzykując nazwy sympatyzujących klubów. Tutaj jeszcze jako-tako stałem. Ale gdy kurwa jeden z nich krzyknął "WONSZ!" i nagle wszyscy złapali się za ramiona i poczęli tanecznym krokiem obchodzić rondo - padłem.
Wczoraj, natomiast, korzystając z wolnego dnia, bowiem poniedziałek gdy wolny - dobrym dniem jest, udaliśmy się do kina, by ogarnąć nowy film Koterskiego. (Jeśli nie robi na Was wrażenia zdanie po stokroć złożone to gratuluję, ha!). Baby są jakieś inne to film Koterskiego. Tak w zasadzie mogłaby wyglądać recenzja w każdym serwisie filmowym. ALE PROSZĘ PAŃSTWA NIE U MNIE (chociaż byłoby to najwygodniejsze). Baby to zabawny film, trafnością spostrzeżeń dotyczących płci pięknej aż razi. Myślę sobie, że reżyser musiał zostać doświadczony przez los dość mocno. Uśmiałem się, zjadłem lody Iwona, wyszedłem zadowolony, chwaląc gwarę charakterystyczną dla Miałczyńskiego. Podobało mi się. Babom też.