wtorek, 29 czerwca 2010

poniedziałek, 28 czerwca 2010

niedziela, 27 czerwca 2010

a oni nadal swoje.

Jeszcze tylko to....i...spakowany.
3 dni bez internetu, rodziców, książek i sudoku. 3 dni z Nimi, gitarą i shishą.
Jutro o 5:30 spadnę z łóżka, przygotuję się i wyjdę przed dom czekać na transport. A potem, a potem to nie wiem. Ale inni wiedzą, wtopię się w tłum i będę szedł gdzie każą i wsiadał do czego każą. Będzie fajnie.
Ominie mnie co prawda wyjazd z chórem na Słowację. Ale, to chyba nawet mi na rękę. Poza tym, Kamil ma zamiar nie jechać, więc i tak nie miałbym z kim się pośmiać.
Solino, przybywam!
Widzimy się za 3 dni (no chyba, że odkryję jakieś złoża bezprzewodowego internetu, o.).
Ahoj.

piątek, 25 czerwca 2010

trochę więcej odwagi.

Skończyło się. Już nie planuję jutrzejszego dnia, nie muszę, nie wiem co będzie, bez nerwów. Wakacje.
A teraz idę odespać te kilka ostatnich nocy i przemyśleć Ciebie. I mnie.

czwartek, 24 czerwca 2010

też tak czasem mam.

Za oknem zielone gałązki zakończone czerwonymi kwiatami, nerwowo trzęsą się popychane nierównomiernymi podmuchami chłodnego wiatru.
Lewo, prawo, lewo, prawo, prawo, dół, prawo, lewo.
Podobnie drzewa i stary łańcuszek przymocowany do balkonu - wieszak na donicę z jakimś pnącym cholerstwem. Jest szaro, ponuro, co kilkadziesiąt sekund ulicą przejeżdża samochód. Nie słyszę go. Szczelnie zamknięte dzisiaj okno, tłumi wszystkie odgłosy z zewnątrz. Po drugiej stronie, u mnie, gra muzyka. Czekam na ciepło, o którym pani z telewizji mówiła, że będzie. Jutro.
Dzień jest zadziwiająco długi, czas płynie jakoś wolniej. Myślę, by zacząć pisać. Tak, to dobry pomysł.
A jutro ubiorę białą koszulę, marynarkę i pojadę zakończyć pierwszy rok przygód w nowej szkole. To może dziwne, ale wcale tego nie odczuwam. Dostanę różowo-czerwoną kartkę A4 z godłem i stopniami określającymi poziom mojej wiedzy. Podziękuję, zabiorę z szafki to, co moje i pójdę z Nimi na rynek. Potem wrócę do domu ze świadomością, że nic nie muszę.
A potem wszystko zacznie się od nowa. Od nowa, tylko trudniej.
Te 10 miesięcy to było bardzo dobre 10 miesięcy. Poznałem masę nowych, wspaniałych ludzi, nauczyłem się dobiegać w 3 minuty na uciekający autobus, zdążyłem poznać nową szkołę, zaprzyjaźnić się z Tobą, Tobą i Tobą, założyć tego bloga, spędzić wiele cudownych chwil, być głosem ojca w spektaklu, dołączyć do chóru, śpiewać na konkursach, pić tanie wino pod monitoringiem przemysłowym pewnej placówki oświatowej, połamać się opłatkiem na klasowej wigilii, pokochać Beatlesów, tańczyć na Sylwestrze u C., zauroczyć się w pewnej dziewczynie, stwierdzić, że nie warto, zapuścić włosy i je ściąć, bawić się na domówce, której gospodarz nie pamięta, świętować 18 urodziny K., zmywać czerwony lakier z paznokci i udawać małpę.
Było warto.

wtorek, 22 czerwca 2010

i pić cię jak komar.

Mam za dużo czasu. Za dużo czasu by nie spać i za mało by spać. Śpię kiedy nie powinienem. Nic nie poradzę. Już za kilkanaście dni przebudzę się jakby nigdy nic o 10 by stwierdzić, że jest niemal noc i można jeszcze spać. Będę miał wreszcie czas by spać wtedy, kiedy powinienem.
W sobotę tańczyłem. Mimo ogólnej opinii, że dyskoteki w naszym liceum są nic nie warte i tandetne (po części tak jest) udałem się do klasztornego budynku mojej szkoły, by w drzwiach minąć dziewczyny na dziesięciocentymetrowych szpilkach, w różowych bluzkach 100% poliester i powiekach wynurzanych w czarnym tuszu. Kroczyłem dziarsko z przyjaciółką pod pachą. Minąłem bandę dresów w stylowych czarnych bluzach z gustownym napisem "Nafta Jedlicze" wymalowanym jakąś gotycko-huligańską czcionką. I nawet mimo tak tragicznego początku, późniejsza zabawa była przednia. Podstawa to fajni ludzie - nie-pipki i nie-dresy.
Olga pozwoliła opętać się jakiemuś ukrytemu sex-demonowi, który nieśmiało zerkał z pod stanika. Byłem w niewielkim szoku, ale tylko przez minutę. Tak, było fajnie. Mimo wszystko.
W poniedziałek jadę z przyjaciółmi "integrować się" nad Solinę. Chyba, o ile się uda, Simona spreparuje/ukradnie dowód osobisty swojej siostry, a rodzice się nie rozmyślą. Uda się, musi. Telenowela przecież musi trwać. I ta telenowela jest z jednej strony śmieszna, a z drugiej tragiczna - dla mnie. Ale jedno wiem na pewno - z naszą paczką można by nakręcić na prawdę dobry dramat komediowy. Na miarę Skinsów.
Dziękuję, dobranoc.

piątek, 18 czerwca 2010

czerwień czerwonej czereśni

Wróciłem z chóralnych warsztatów. Niewyspany, pomięty, z resztkami czerwonego lakieru na paznokciach stóp, szczęśliwy i zadowolony. Zadowolony mimo pomalowania mi w czasie spoczynku nocnego paznokci na kolor ewidentnie czerwony. Tak, zdrajca Bartek, z którym to między innymi przyszło mi dzielić skromny pokój, ku uciesze gawiedzi wymalował mi wesoło paznokietki. Och, to takie słodkie. I nie powiem żebym się jakoś specjalnie gniewał, to było nawet zabawne. No może do czasu walki o zmywacz. Ale już jest tak jak ma być - bez żadnego świństwa na stopach.
Część śpiewana warsztatów przyniosła efekty w postaci otrzymania 90 punktów (na 100) na przeglądzie, którego nazwy nie pamiętam. W końcu nasze Lion sleeps tonight było z góry skazane na sukces. I o ile babka z komisji po pierwszych słowach ostentacyjnie machnęła ręką (nie wiem, urażona bo wydurniamy się w kościele?!), to publiczność kupiła nas stuprocentowo. Po pierwszym łimooołeeeej po nielicznej, żeńskiej publiczności przeleciał szmer zachwycenia, potem było już tylko goręcej. Dziewczyny mdlały, krzyczały z zachwytu, w ekstazie padały na chłodną posadzkę, no kosmos. A ja dostąpiłem zaszczytnej roli "robienia małpy" i konia. Przy koniu wydzierałem się razem z Mariuszem, yeah! Ogólnie - wesoło, śmiesznie i przyjemnie.
Dzisiaj natomiast powlekłszy się z zaspanymi oczyma do szkoły, skazany byłem na oczekiwanie ostatniej lekcji - hiszpana. Miałem zdawać na 4. I zdałem, ho!
Mam wakacje!

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Plac Wilsona

Szaro, śpiąco, przygnębiająco.

Kuzynowi umarł chomik. Pogrzeb zrobiliśmy, trumna z koperty po mandacie, nie wiem, może to jakaś symbolika. Mały płakał pół wieczora za tym chomikiem, biedny. Bał się go, nie wiem czy kiedykolwiek go wziął na rękę, ale widocznie się do niego przywiązał. Spoczywa sobie teraz Bernard w ogrodzie pod kamieniem w kształcie serca. Podobno w kształcie serca, bo mój zmysł artystyczny tam ni cholery serca nie widzi, ale dobra.
Jutro poprawiam logarytmy. Moje zajebiste nastawienie 'i tak nie napiszę na więcej niż na 2, szkoda się uczyć' zapewne mi pomoże.  Ale chrzanić to. Nie egzystuję by uczyć się matematyki. Mam ważniejsze priorytety, o.
Jutro też wyjeżdzamy na warsztaty z chórem. Pogoda się nam nieco fochnęła i jest beznadziejne.Ale przynajmniej - nie ma słońca - nie ma kichania.
Nie jestem pewien co powinienem wziąć. Najchętniej to bym nie brał nic i pobawił się w surwiwal.
Pierdzielę, będę Robinson!

piątek, 11 czerwca 2010

piekło

Gorąco, bardzo gorąco.
Alergia wkurwia jak nigdy wcześniej.
Zmodernizowałem bloga.
W przyszłym tygodniu czeka mnie wyjazd z chórem. Warsztaty tj. wódka, śpiew, katar i nieprzespane, prześmiane noce.
3 tydzień diety. Jest dobrze.
Czuć wakacje. Ale najpierw - poprawa logarytmów i relacja na hiszpański. Zabijcie mnie.

środa, 9 czerwca 2010

where the grass is green

"...bieganieeee..."
Zobaczył w opisie na swojej liście kontaktów.
-A właśnie...
Wyłączył komputer, wsunął skarpety i zbiegł po schodach. Spryskał ręce i nogi nieprzyjemnym w zapachu sprayem na komary. Spojrzał na zegar - 21:24. Założył buty, zapiął rzep i wyszedł przed dom.
W jednej chwili poczuł ciepłe, letnie powietrze. Odetchnął głęboko.
Z kieszeni spodni wyciągnął odtwarzacz. Słuchawki jak zwykle były poplątane. Wyszedł za bramę, zamykając ją za sobą. Było ciemnawo i przyjemnie. Założył słuchawki i wybrał muzykę. Slash zatkał jego uszy odcinając go od innych odgłosów.

 "Take me down to the paradise city..."

 Włożył odtwarzacz do kieszeni i zaczął biec polną drogą. Powoli, by rozgrzać mięśnie, w końcu przez ostatnie ulewy nie biegał już od paru tygodni.

"...Where the grass is green
And the girls are pretty."


Po minucie złapała go kolka. Zatrzymał się. W uszach słyszał popisy Slasha. To mobilizowało. Kilka przysiadów, skręty, skłony. Można ruszać dalej. 

"Just an urchin livin' under the street
I'm a hard case that's tough to beat..."


Biegł. Wysoka trawa ocierała się o jego nogi. Podłoże było twarde, ale nierówne. Robiło się coraz fajniej. Po chwili stwierdził, że chyba poprawiła się mu kondycja. Próbował biec szybciej - dochodził refren. 

"...I'm your charity case
So by me somethin' to eat..."


Był już wystarczająco daleko. Kilka ćwiczeń, wykrzyczenie refrenu, odgonienie kilku natrętnych komarów. Wsłuchując się w słowa piosenki, zapomniał o wszystkim innym. Chciał by rzeczywiście ktoś zabrał go do paradise city. Nie myślał o kartkówce z chemii, nieprzeczytanym Potopie. Mimowolnie się uśmiechnął. Po raz czwarty włączył piosenkę od początku.

"...I'll pay you at another time
Take it to the end of the line."


Był co raz bliżej domu. Dłonią przetarł spocone czoło, poprawił włosy. Dobiegł do bramy. Szybkim ruchem ściągnął słuchawki. 
Cisza.
Riffy i śpiew w kawałku Slasha zastąpiło ciche ujadanie psa gdzieś u sąsiada i bzyczenie owadów ukrytych w trawie. Wszedł do domu, wziął chłodny prysznic.
 Usiadł przy komputerze.

"Take me down to the paradise city
Where the grass is green
And the girls are pretty
Take me home."


 Chciał zrobić wszystko, nawet napisać dziwną i długą notkę, tylko po to, by przełożyć naukę na jutrzejszą chemię na dalszy plan... 

poniedziałek, 7 czerwca 2010

dashboard

Wróciłem do świata żywych. Po wczorajszym spaniu do czternastej i zimnym prysznicu w postaci wypracowania na polski i dziwnego zadania z matmy. Po dzisiejszym dniu w szkole, który, bardzo szybko minął. Podejrzane...
Tak, chyba mogę powiedzieć, że doszedłem do siebie.
Sobotnia osiemnastka Kasi była świetna. Jej widok po kilku kieliszkach wódki jest bezcenny. Zresztą jej dom chyba też. Łoj, jak ona tam ma ładnie. Jedynym minusem tego wszystkiego był mój zawszeobecny katar sienny i załamanie nerwowe mojej diety. Sorry dieto, mi też jest przykro.
Dzisiejsze popołudnie spędziłem z Hubim (ku#wa, jak to brzmi?!) nad chemią. Nasze plany nakręcenia arcy ambitnej  video prezentacji spełzły na niczym, pozostał stary dobry powerpiont. Chociaż w naszych kręconych główkach zrodził się pewien video pomysł. Mwuahahaa!

sobota, 5 czerwca 2010

po ***

Przestraszyłem się swojego odbicia w lustrze, boli mnie kark, głowa waży dużo więcej niż normalnie, marzę o prysznicu i normalnym spaniu, ale było świetnie.
Trochę rzeczy sobie chyba przemyślałem, jest ok.
Ogólnie bardzo pozytywnie, właśnie dotarłem do domu, pierwsze co robię to piszę tu - to chyba nienormalne. Ale jest przecież tak fajnie, teraz dojdę do siebie, a wieczorem wyruszę na poszukiwanie domu osiemnastkowej Kasi. Yeaaah!

piątek, 4 czerwca 2010

***

Impreza.
Jest głośno, placzliwie, ckliwie,  a ja jestem pieprzonym tchorzem.
Chcialbym, ale sie boje. Nic nie poradze.