niedziela, 31 stycznia 2010

za to, że nie nosisz piżamy.

Dzisiejszy (wczorajszy...?) trip z Sabą polegał na zdobyciu tajemnego manuskryptu "bilet miesięczny".  Razem z jej rodzicami udaliśmy się do Krosna w celu zbadania terenu dość wcześnie, jak na sobotę, bo o 12. Bilet wszedł w nasze posiadanie po ofierze osiemdziesięciu złotych polskich oddanych w ręce szamanki z pekaesu. Po udanej misji wyruszyliśmy w pieszą wycieczkę po obsranym śniegiem Krośnie. Wiedziałem, że to był zły pomysł, ale co zrobić. Mieliśmy wracać w rodzicami Saby, więc, to przecież logiczne, poszliśmy w zupełnie inną stronę, niż oni. Szliśmy i szliśmy, i szliśmy, a obok nas pustki, zero jakiegokolwiek życia. Noo, może czasem przejechał jakiś samochód. A my jak dwa debile idziemy w tragiczną pogodę przed siebie. W końcu zahaczyliśmy o empik, kupiliśmy sobie na wzajem kartki walentynkowe w burżuazyjnej cenie, ale jak to S. powiedziała "Nie będę oszczędzać na naszej miłości" czy coś w tym stylu. 20 kilometrów później byliśmy już w domu. Ciepłym domu.
A teraz znowu mam to uczucie, że jest jeszcze sobota, a na zegarze w prawym dolnym rogu już niedziela. A jeśli niedziela  to jutro poniedziałek. A jak poniedziałek - to szkoła, a gdzie szkoła tam kartkówka z fizyki...sic.

czwartek, 28 stycznia 2010

toczykołaczas.

Przypływ weny - rzadkość. W piątek był koncert dla rodziców. Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że...kocham ten chór! Co prawda spieprzyliśmy kilka utworów, ale końcowe Va, pensiero (kompletnie nieumiane, zresztą) zaśpiewaliśmy z fałszem i uśmiechem na ustach, ku uciesze kilku mam, które zostały na sali. Jutro z klasą wybieramy się w niesamowitą, niewiarygodną, pełną niebezpieczeństw i zwrotów akcji podróż do nieskalanego ludzką stopą kina! Nom, do tego koło szkoły. Seans z Szerlokiem lub, ponownie, z Avatarem, potem do Maka. Dzień marzenie. Dobija tylko ten tragiczny mróz...

wtorek, 26 stycznia 2010

Nie chce mi się...

czwartek, 21 stycznia 2010

o tym się mówi.

Jutro koncert chóru dla rodziców. 2 tygodnie prób, 15 minut śpiewania. Miód.
Odkryłem dzisiaj nowe zajęcie - animacje w Pivocie. A wszystko dzięki psorowi_oazie_spokoju.
Do szkoły zawitał też dzisiaj szanowny Daniel "Oddaj kase" Rondel. Pseudo dziennikarz piszący o mordowaniu kiełbasą i dziurach w drodze. Przyszedł kusić laseczki, by u niego pracowały. Jeeee, na pewno jego nowy portal zawojuje internetem. Już widzę te nagłówki - "zabił, bo chciał mleka!", "bestia kradnie mi skarpety!", "ŻENADA! KOMPROMITACJA! RZAL! DO PIACHU Z NIMI!" Taaaaa....

środa, 20 stycznia 2010

why so serious?

Przyjaciel się na mnie fochnął. Ale to tak z przytupem i melodyjką. Porządnie. Za filmik na JibJabie. Przecież to jest zabawne! Znaczy, przeczuwałem, że może się obrazić, ale kobieta mnie podkusiła, jak zwykle. Oleństwo, wiedz, że ssiesz. A Karolowi przejdzie kiedyś, myślę...
Poza tym, dostałem paczkę z wygraną z empiku, a w środku - biografia Mariana. I nie chodzi mi tu bynajmniej o woźnego (ptfu! 'kon-ser-wa-to-ra, pardon), a o Mariana Zacharskiego. Kimkolwiek był. W zasadzie to już wiem, że był legendą polskiego wywiadu. CBA, te sprawy. Książka całkiem ładna, będzie +5 do lansu za twardą oprawę...

niedziela, 17 stycznia 2010

my sweet honey bee.

JutroPoniedziałek na 100%. Polski, angielski, matma (uwielbiam tę adrenalinę!), biologia i 2 strasznienudne godziny z alemałointeresującym wykładem na temat zdrowia. Nie ma to jak zrobić sobie prezentacje w power pointcie z informacjami z wikipedii i jeździć z tą dobrą nowiną po szkołach. Potem na szczęście mam spotkanie Maryśki - naszego teatru.
Juuuż się cieszę. 
Dotarło dzisiaj do mnie (ba, co raz częściej dociera), że czas znaleźć sobie dziewczynę. Suabe to, wiem, ale jakoś tak pusto...mi. Zresztą, wiosna idzie, pszczółki latają, na kwiatuszkach siadają... Romantycznie! 

sobota, 16 stycznia 2010

bye bye Amber.

Skończyłem właśnie 4 sezon Housa. Na ostatnim odcinku się rozryczałem. To chyba źle...

piątek, 15 stycznia 2010

don't worry...

O Wielki Łikendzie, witaj! Przede mną wspaniałe 2 dni bez szkoły, ale niestety nie bez matematyki. 2 dni, 3 nieobejrzane jeszcze odcinki doktora Housa, nieposprzątany pokój. Ale dzisiaj na ścianie wreszcie zawisł Marley! Po niemal tygodniu oczekiwania zlazł z komody i zawisł. Kupiłem wreszcie taki małe gówienka przypominające wyżutą gumę, co to podobno nie brudzą ściany, a kleją i dzięki temu Bob siedzi nad moim łóżkiem.
Doobra, wracam do sprzątania...

czwartek, 14 stycznia 2010

Pani na K

Leżę nad kartką i próbuję wydusić z siebie jakieś spostrzeżenia na temat tragicznej miłości Tristana i Izoldy. No normalnie łza się kręci. Krystyna mnie irytuje, olała konspekt, bezczelnie odpisze. Poza tym, nie chce mi dać adresu swojego bloga. Zawiśnie. Zamówione słuchawki nie działają, kurwa. Jutro odsyłam. Na WOŚPie nazbierałem 36 złotych, sic. Ogólnie, to świat się wali.
Aczkolwiek, mam też powody do radości. Jakąś godzinę temu dowiedziałem się, że wygrałem bestseller empiku. Słooodko! Ciekawe co dostanę. Byłem także wczoraj z Krystyną na Avatarze. Film zjawiskowy. Mateuszowi się nie podobał, ale on jest pirat i oglądał na kompie jakąś wersje z kamerki. Film jest świetny, bachor mlaskający i dostający orgazmu w czasie scen walki - już nie. Kris miała ochotę go zabić, ja po chwili (gdy, nastały sceny walki) też. Dziecko na oko (ucho? nie widziałem gnojka w sumie) 7 letnie, wątpię czy czytać to to potrafi, a na film po angielsku idzie. Patologia.
Pociesza mnie to, że jutro piątek...A gdzie piątek, tam i sobota!

poniedziałek, 11 stycznia 2010

sie ma!

To był mocny tydzień. Zacznę może od tego, że po Będzinie zostało nam wyróżnienie. Tylko, albo aż. W każdym razie Psor zjebał, decydując się na powrót do domu zaraz po występnie. Byliśmy nastawieni na nocleg na jakiejś sali gimnastycznej, w śpiworach, z karimatą pod tyłkiem i cieknącym kaloryferem obok. Nie udało się.
Ale od początku.
Nasza kolej przyszła o godzinę wcześniej niż planowano. W sumie zacnie, lepiej wejść na scenę z biegu, niż przez godzinę się stresować i myśleć czy się uda. Gdy Jasło (hop, hop, hop!) skończyło wyć, wyszliśmy na scenę, wspięliśmy się na stopnie (stałem na szczycie - hołhoł!) i się zaczęło. Prof podał dźwięk i łapskiem dał znak altom. Potem widziałem już tylko dyrygentnicze (cholera, co to za słowo?) gesty i chyba nie myślałem o niczym. Po 2 utworze poczułem jak po czole spływa mi kropla potu. By ją szlag! Przez 30 sekund zastanawiałem się czy wypada ją wytrzeć, czy się męczyć. Doszedłem do wniosku, że takie 'otarcie' byłoby wielce nieprofesjonalne! Dotrwałem. Skończyliśmy wyć, zeszliśmy i emocje opadły. Potem do autobusu, a tam? 52 głosowania czy zostajemy na noc, czy wracamy. Znakomita większość chciała zostać, a więc wróciliśmy.
O WOŚPie - jutro.

czwartek, 7 stycznia 2010

trip

Jutro do Będzina. Perspektywa wstania o 5 powoduje u mnie gwałtowne ataki płaczu, ale czego się nie robi dla sztuki przecież. Poza tym ciągle brakuje mi czasu. Teraz próby, jutro wyjazd z chórem, powrót w sobotę wieczorem, niedzielny poranek - kwestowanie z WOŚPem, a w planach jeszcze kino i przecież muszę obejrzeć zaległy, czwarty sezon Housa! Kiedy ja to wszystko zrobię... A następny tydzień zapowiada się tragicznie. Poprawianie ocen, pytania, jakieś cuda-wianki. Ale, przeżyję. Teraz mam komfort psychiczny chociaż, nie muszę się na jutro uczyć! Jeeee! Zaraz wpadnie Oleństwo, zażąda jedzenia, pewnie obejrzymy jakiś film.
A potem? Sen...

niedziela, 3 stycznia 2010

i znów...*

Dlaczego?! Dlaczego jutro znowu trzeba iść do szkoły?! No?! Znów wstawanie o 6, 6:45 - przy drodze z Sabą, 7 - autobus i tak daaaalej... Ferie były takie piękne. Szczęście, że tydzień zapowiada się dość ciekawie. Poniedziałek, wtorek, środa - dni męki w szkole. We czwartek mam caaalutki dzień prób z chórem, piątek - wyjazd z chórem na konkurs (Jeeeeeeee!), powrót w sobotę, a w niedzielę? WOŚP! Intryguje mnie tylko zerowe przygotowanie do kwestowania, mam nadzieję, że w tym tygodniu wszystko się wyjaśni. A więc w tym tygodniu czeka mnie tylko jedna lekcja matmy i hiszpańskiego!
Yea! Życie jest piękne!

piątek, 1 stycznia 2010

2010

Cześć 2010! Dopiero chyba do końca ogarnąłem się po wczorajszym Sylwestrze (chyba, bo ból w mięśniach pozostał). Zabawa była raczej przednia, ale nie mogę za dużo napisać, bo jeszcze mi nie opowiadali.
Podobno spałem pod stołem (to tłumaczyłoby ogromny ból pleców), potem długo nic, następnie - już bliżej północy, Kamiśka wpuszcza do domu obłoconego psa, Hubert wróży z rzygów, siedzimy z Szymkiem i Ewką w domku siostry Cyśki (wymiary domku - 0,5m x 0,5m), a potem to już całkiem dobrze pamiętam próby zaśnięcia na łożu Cyśki. Hitem okazało się "rrama, rrama" Krysi i moje "Keeen Leeee!!!" (polecam - http://www.youtube.com/watch?v=_RgL2MKfWTo). Potem wrócili rodzice Marceliny i już trzeba było być grzecznym. Po wspaniałych dwóch godzinach snu na podłodze zadzwoniła mama i chcąc, nie chcąc spanie się skończyło. "Co tobie się tak język plącze?!" - a ja tylko śpiący byłem...
W drodze na wiejski (hr,hr,hr...) rynek doszedłem do wniosku, że pies to najgorszy przyjaciel skacowanego człowieka. Te wszystkie kudłate świnie tak ujadały, gdy szliśmy ulicą, że dźwięk rosnącej trawy to pikuś.
Mimo wszystko - to był najlepszy sylwester w moim, 17 letnim już prawie, życiu.