poniedziałek, 11 stycznia 2010

sie ma!

To był mocny tydzień. Zacznę może od tego, że po Będzinie zostało nam wyróżnienie. Tylko, albo aż. W każdym razie Psor zjebał, decydując się na powrót do domu zaraz po występnie. Byliśmy nastawieni na nocleg na jakiejś sali gimnastycznej, w śpiworach, z karimatą pod tyłkiem i cieknącym kaloryferem obok. Nie udało się.
Ale od początku.
Nasza kolej przyszła o godzinę wcześniej niż planowano. W sumie zacnie, lepiej wejść na scenę z biegu, niż przez godzinę się stresować i myśleć czy się uda. Gdy Jasło (hop, hop, hop!) skończyło wyć, wyszliśmy na scenę, wspięliśmy się na stopnie (stałem na szczycie - hołhoł!) i się zaczęło. Prof podał dźwięk i łapskiem dał znak altom. Potem widziałem już tylko dyrygentnicze (cholera, co to za słowo?) gesty i chyba nie myślałem o niczym. Po 2 utworze poczułem jak po czole spływa mi kropla potu. By ją szlag! Przez 30 sekund zastanawiałem się czy wypada ją wytrzeć, czy się męczyć. Doszedłem do wniosku, że takie 'otarcie' byłoby wielce nieprofesjonalne! Dotrwałem. Skończyliśmy wyć, zeszliśmy i emocje opadły. Potem do autobusu, a tam? 52 głosowania czy zostajemy na noc, czy wracamy. Znakomita większość chciała zostać, a więc wróciliśmy.
O WOŚPie - jutro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz