wtorek, 12 lipca 2011

bracia

Ostatnie dni ubiegłego tygodnia to maraton imprezowy u Mariusza. Rodzice na wakacjach, samochód zatankowany, lodówka chłodzi. No ja mu zazdroszczę.
I tak się bawiliśmy jakieś 3 dni z rzędu. Before party obfitowało w chwile grozy.
Koło godziny pierwszej w nocy, oddychając świeżym powietrzem, ktoś wpadł na pomysł by podprowadzić samochód kolegi. Otwarty, kierownica nie zablokowana, sam się prosił. Zepchnęliśmy go na drogę, potem na podjazd, ale zaraz! ukryjmy gada, będzie śmiesznie! I tak pchamy go w trawie po kolana, w noc ciemną, bezgwiezdną dookoła domu Mariusza. W końcu potoczyliśmy go na drugi koniec podwórka.
Kolega się zorientował - gdzie samochód? - zapytał.
- O stary... - mruknęliśmy - daleko. Lecz bezpieczny.
Naściemnialiśmy jeszcze trochę, któryś wtrącił "nie trzeba było go jednak zostawiać na tych torach" i wróciliśmy do środka. Właściciel tymczasem udał się niepostrzeżenie na poszukiwania. Nie znalazł. Dostaliśmy opieprz i nastały ciche dni. Chociaż już się raczej nie gniewa. W sumie to nie był jego samochód...
Party właściwe obfitowało w rozczarowania. Moi leniwi przyjaciele wykręcali się jak mogli. Lenie. Sporo osób się wykruszyło, jednak w końcu impreza rozkręciła się na dobre. Po drugiej butelce Martini przestałem mieć złudzenia, że jestem ciągle na diecie. Jednak rękawica rzucona pod moje stopy "na bank nie wypijesz tego na raz" zdecydowała o całkowitym olaniu rad Dukana. Wypiłem. I bawiłem się znakomicie. Oczywiście jak to bywa w takich chwilach, rozdzwoniły się telefony. A to mama, a to Simonka z półgodzinną tyradą, kiedy ja i tak nie bardzo kojarzę co mówi, a to ktoś pisze smsa i prosi o szybką odpowiedź. No raj. Ale odpisałem, jak się potem okazało nawet bez błędów.
Spisałem się. Ale trzeba przecież nadrobić leniwe dni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz