piątek, 12 listopada 2010

panamericana

Dawno nie pisałem. A wiele się działo.
Półmeek. Z wyprosowanymi włosami i fioleowym krawaem (o zadziwiające, w jak wielu wyrazach pojawia się T, kiedy akurat zepsuło się na klawiaturze. no nic, będę wklejał.) pojechaliśmy po Kasię. Gdy mnie zobaczyła nie krzyknęła, co mogę uznać za swoisty komplement. W szkole, niczym walizki skanowane na czarnej taśmie lotniska (nie widziałem jeszcze tego na żywo, ale w filmach o tak wygląda... człowiek w czarnym płaszczu zostawia bagaż na taśmie, nerwowo podchodzi do bramki, rozgląda się. Walizka przejeżdża przez skaner, uśmiechnięta pani z plakietką rzuca okiem na zawartość, ok, walizka przejeżdża dalej...ale zaraz, pani cofa taśmę. Coś dziwnego przykuło jej uwagę...na jej twarzy pojawia się nerwowy grymas, uśmiecha się do mężczyzny naciskając w tym czasie czerwony przycisk pod blatem...kurde, za dużo filmów). Na czym to ja..a tak: przeszliśmy między rzędem ochroniarzy pokazując legitymacje, dowody, zawartość torebek itd. Jesteśmy. 50% znajomych przeszło obok mnie obojętnie, bo mnie nie poznało. Reszta pytała co mi się stało. Decyzji o wyprostowaniu włosów zacząłem żałować szybciej niż myślałem. A przecież to tylko włosy... Btw, zabawa była świetna, wytańczyliśmy się z Kasią (mimo, że duża część piosenek była zmulona jak facet od informatyki), pośpiewaliśmy, powydzieraliśmy się, zjedliśmy 'kota', znaczy ja zjadłem, Kasia nie. A 'kot' to bardzo dobre danie było, mimo, że nie wyglądało. Bawiłem się świetnie. Mam nadzieję, że Kasia też. Bo jak nie, to trochę niefajnie. Ale mam nadzieję, że tak. Tak?
Akademia. Zamieszanie, dezorganizacja, ogólnie tragedia. Stres, próby, mikrofony i Pan Marian. Po X próbach zaczęło wychodzić. Mieliśmy prezentować się dwa razy, a zaprezentowaliśmy się raz. Bo trzecie klasy olały sprawę i nie przyszły i nie było dla kogo się produkować. Fajnie.
Czasy najnowsze, łikend i przemyślenia. Długi łikend. Już właściwie po prostu łikend. Wczorajszy dzień przespałem, dzisiejszy przebimbałem (bimbać - lenić się). Została tylko sobota i niedziela na przyswojenie ogromnej ilości wiedzy na hiszpański, historię i biologię. A jak na razie jestem w dupie. Za to w środę...ehh, w środę odbyliśmy pełną przygód podróż do Bajd (tak, ja też nie wiem gdzie to jest).
Szybkie zakupy (dobra, mamy 20 minut do autobusu, bierz ser, szynkę, my idziemy po chleb! Ej...EJ! Nie ma chleba! *bierz bułki!* bułki,bułki...NIE MA BUŁEK! Dobra, jednak są,  1, 2, 3...10. Tylko 10. *wystarczy* Dobra, to weźmy jeszcze coś...eeej, patrzcie jaka kolejka...*15 osób w kolejce dziwnie na nas patrzy* to Ty stój w kolejce, a my coś weźmiemy...Mamyyy...10 minut! Aaaaa! ej, może nas ktoś przepuści *taaa* HMMM...MOŻE NAS KTOŚ PRZEPUŚCI... *...* mamy tutaj kobietę w ciąży... Kamiśka, weź bądź w ciąży. "przeeepraszam, ja jestem w ciąży!" Dobra, 7 minut. *beep, beep* Dziewczyny, to wy już biegnijcie na autobus! *beep* 6 minut! *beep* Lecimy!!!
I tak lecieliśmy. A na miejscu czekaliśmy na Basię. A pani z głośnika powiedziała mechanicznym głosem, że kierowca naszego autobusu nie zgłosił przyjazdu z poprzedniego kursu... ups. No nic, to czekamy na następny. Pół godziny później jechaliśmy już wszyscy małym autobusikiem w nieznaną ciemność. Mariusz przez ten czas pocieszał nas, że potem to już tylko do przejścia 2,5 km (o ile wysiądziemy na dobrym przystanku). Dojechaliśmy, wysiedliśmy, zobaczyliśmy, że pada deszcz.
...
I tak sobie idziemy beztrosko poboczem jakiejś głównej drogi i deszczowo klniemy. Doszliśmy do jakiegoś podobno_sklepu i Mariusz obwieszcza "bo wiecie, ja nie chciałem wam mówić, ale mamy jeszcze 7 kilometrów... *samoczynne otwarcie ust w geście zdziwienia*" Ale Mario zadzwonił po dziadka i 7 osób wpakowało się w jego samochód.
I fiiiiuuuuuuu, tak oto dotarliśmy na imprezę. Ale nie mam siły opisywać co się działo dalej.

1 komentarz: