sobota, 9 kwietnia 2011

sala samobójców

Nie wiem co myśleć o tym filmie. Z jednej strony to obraz kompletnie niepolski, niepasujący do naszej kinematografii, nowoczesny, dopracowany, spójny, a z drugiej...sam nie wiem co. Niby wszystko ok, jednak coś nie gra. Jednak to COŚ to jakieś 20%, mimo wszystko, film dobry.
Aby się na ten film dostać, musiałem zaryzykować własne życie (no prawie).
Czwartek, dziewiętnasta. Po jednej stronie nieba ciemnogranatowe chmury, po drugiej ciągle świeci słońce. Żałowałem, że jedyny aparat jaki miałem to ten w komórce. Co kilka minut niebo przecina czerwony piorun, "ale to gdzieś daleko". Dzwoni mama, namawia żebym wracał. E tam, jadę. Wsiadam do autobusu. Walą pioruny, ale jedziemy na gumowych kołach przecież, ha. Zaczyna kropić, słychać grzmoty. Jakieś kobiety na siedzeniach z przodu dyskutują, że "Matkobosko, ale bedzie". Pada już całkiem porządnie, deszcz dudni o dach. JEB. Piorun. Fala deszczu spływa po szybach, widać tylko błyski, kobiety się drą, że nic nie widać, kierowca się drze, że on nic nie widzi! kobiety piszczą, kierowca coś mruczy, patrzę na przednią szybę, cholera faktycznie. Trochę się uspokoiło, widoczność poprawiła, spoglądam za szybę - las płonie. Okkkeeeeejjj. Jedziemy dalej.
Każdy ma swoje małe przygody.

1 komentarz:

  1. Dziwaczny film, prawda.
    Ale gdy po oglądnięciu go już przejdzie depresja i chęć pocięcia się ocenia się go jako niezły.

    OdpowiedzUsuń