sobota, 24 kwietnia 2010

gooooo!

Sobota wieczór. Ja zmęczony, chcący wreszcie się wyspać, siedzę przed monitorem i z uporem staram się powstrzymać powieki przed zatrzaśnięciem. Spppaaaać!!!
Dzisiaj rano, skoro świt, zmuszony byłem zerwać się z łóżka, by w płaczu i żalu udać się na fakultet z wfu. Turystyka piesza ogólnie jest w porządku. Jedyną jej wadą jest to, że jest w soboty. W soboty rano.
Do Kro. miałem udać się z sąsiadem, który akurat zmierzał w tym kierunku, a że samochód > autobus (zwłaszcza o 7 rano) propozycję przyjąłem bez wahania. Więc, jedziemy sobie, jedziemy, dojechaliśmy, wysiadłem koło mosiru (daleko od dworca, że hoho). Spojrzałem leniwie na komórkę - 7:35. Na dworcu miałem być o 7:40. Miodzio *skaczące oko*. Śpiesznym krokiem ruszyłem ku celowi, wiedziałem, że się spóźnię ale co tam, przecież poczekają. Jak się potem okazało nie poczekaliby, autobus miał przyjechać o 7:50, kiedy to ja byłem jeszcze dość daleko dworca i wszystkich tych, którzy mieli towarzyszyć w turystycznej męce. Wyszło na to, że informowany na bieżąco o stanie odjazdu autobusu przez Matiego, dobiegłem na dworzec na czas, z językiem na brodzie i odciskiem na stopie nr 1. Ale zdążyłem! Co, teoretycznie nie powinno mi się udać. Dochodząc do drzwi pekaesu miałem już dość, a przecież nawet jeszcze nie zaczęliśmy łazić, milutko.
Łażono nie było takie złe, pofociłem nieco, pośmiałem się, zjadłem kanapki, wypiłem wodę i łażonko się skończyło. Przedwcześnie zresztą. Potem razem z towarzyszami (nie)doli posiedziałem w parku słodko leniuchując i śpiewając z Danielą dziwne piosenki.
Podsumowanie - +10 do kondycji, +3 do odcisków, +6 do szacunu na dzielni.
Peace.

1 komentarz: