sobota, 20 lutego 2010

tortille, lidl i amputacja.

Śnieg, deszcz i kałuże. A ja z Krissem przez zalane chodniki Krosna kroczymy ku bramom McDonalda. Zmoknięci dochodzimy i co widzimy? Autokar, kuźwa! Oczami wyobraźni widzę 40 bachorów biegających po maku i ich te zabawki  z hepimila. Wrrrrrr! Wchodzimi i co? 40 bachorów biegających z zabawkami z hepimila.
No to wio do Lidla. Kriss jak dzikus, przez zaspy. Kupiła burżuazyjnych pistacji po 36 złotych za kilogram (mniam) i wracamy do maka. Wyczailiśmy wolny stolik i zaczęliśmy konsumpcję tortilli (tortillów?) i sałatek (sałatków?!...). Bo iść na sałatkę do maka to jak iść do burdelu się poprzytulać. Tak. Lubimy. Międzyczasie przyjechała jakaś kolejna wycieczka, stawiam piątkę, że z Ukrainy.
Posiedzieliśmy, zebraliśmy się, wyszliśmy. Logiczne, jak zresztą wiele rzeczy, o których dzisiaj mówiłem, ha! Wg. Krysi. Kriss nie zdążyła na autobus, trwoniła łzy, że jej zimo, że bieda i w ogóle armagedon. Pośpiewaliśmy piosenki na przystanku, poudawaliśmy, że jesteśmy fajni bo umiemy grać na wyimaginowanych instrumentach i takie tam.
Bosko było.
A Kriss teraz płacze, że będzie mieć amputacje, bo ma niebieskie nogi.
Hej, uśmiechnij się, jesteś prawie jak z Avatara!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz