niedziela, 18 grudnia 2011

hurricane noobs

Wychodzę z kryzysu.
Wolny piątek - bez próby - zaznaczyłem w kalendarzu jako święto.
Piątek w języku urdu znaczy tle co Heroes VI, toteż w piątkowy wieczór, zaopatrzeni w piwo, czipsy, pizze i huragan za oknem, razem z Mateuszem rozpoczęliśmy rywalizację. Hirołsy numer sześć to dobra gra. Nie ogarnęliśmy wszystkich aspektów do końca, ale pokonać się też nie daliśmy. No może wygrała pogoda. Po siedmiu godzinach siedzenia na koniu i eksplorowania Ashanu, stała się rzecz straszna - brakło prądu. Na moment nasze serca zamarły, a wzrok rozpaczliwie szukał blasku monitora we wszechobecnej ciemności. Po kilku sekundach znów zaświeciło, ale w naszych głowach pulsowała jedna myśl - CO Z SEJWAMI?!.
Na szczęście wszystko okazało się być w porządku, ciśnienie wróciło do normy i można było grać dalej.
Dzisiaj dostałem porządnego kopa.
Grzesiek, o którym pisałem kilka miesięcy temu, od sierpnia jest nieprzytomny po operacji. Dzisiejszy turniej charytatywny, o którym dowiedziałem się kilkanaście godzin wcześniej, zgromadził nadzwyczaj dużo ludzi. I ojca Grześka. Zrozpaczony, bezsilny mężczyzna to chyba jeden z najgorszych widoków. Zebraliśmy dość dużą sumę, ciągle kroplę w morzu tych kurewskich sum, jakie trzeba zapłacić za operacje w Berlinie, czy gdzieś tam. Cieszyliśmy się przez zły, bo to ciągle taki mały szok. Ta świadomość, że na jego miejscu może być ktokolwiek z moich znajomych. Ale to dało mi tak niesamowitego kopa do działania, że jestem pewien że uzbieramy tę kasę. Zorganizujemy koncert, zbiórki, uda się. I nie chcę słyszeć pierdolenia o górnolotnych planach, humanistycznej wrażliwości i poematach o cierpieniu.
To normalne i dla mnie oczywiste, że jeśli można - trzeba zrobić jak najwięcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz