piątek, 23 grudnia 2011

CHOCHOinka

Już po wszystkim. Zdążyłem już nawet ochłonąć.
Dzień do którego odliczałem nastąpił w środę, udało mi się go przeżyć i byłem na prawdę szczęśliwy.
Gdy ludzie po spektaklu, do którego przygotowywałeś się przez 3 miesiące, tydzień w tydzień, podchodzą, gratulują i mówią "dobra robota", wtedy wiadomo, że warto było. Warto było.
W środę nie mogłem spać. Od rana chodziłem i błagałem los, by nie zapomnieć tekstu. Nie byłem zdenerwowany, martwiłem się raczej czy będzie dobrze, czy się spodoba i jak wypadniemy (czyli zdenerwowanie jak nic.). Najlepsza metoda na odstresowanie - darcie japy w garderobie. John Lennon i jego Happy xmas to genialny materiał na wykrzykiwacz. Zwłaszcza, gdy nie zna się tekstu.
Potem wszystko toczyło się już szybko. Zaczęło się, wszystko szło dobrze, ludzie się nie śmiali, pytałem Boga DLACZEGO, nadszedł mój czas, coś ścisnęło mnie w żołądku, wypadłem na scenę i światła błysnęły mnie po oczach. A potem? Potem było jak na próbie. Tyle, że więcej improwizacji. Publiczność, z tego co zdążyłem zaobserwować wcześniej, nie siliła się na śmiech, toteż trzeba było robić wszystko by ich rozbawić. Chyba się udało.
Na końcu były brawa, opieprz od dyrektorki dla niewychowanej części publiczności (co zresztą było najbardziej niezręczną chwilą dnia), potem gratulacje i rozedrgana Krystyna szepcząca coś w stylu alefajniealefajnie. Byłem szczęśliwy. Odszczekałem to, kiedy mówiłem po chuj mi to było, mógłbym teraz spokojnie uczyć się na sprawdzian z wosu. Dla tego momentu właśnie warto. Może to infantylne i głupie, ale to na prawdę był ważny dla mnie dzień. Dziękuję.

1 komentarz:

  1. Brawo, jak dla mnie uratowałeś spektakl. Tak jak generalnie męska część obsady, ale Ty szczególnie, szacunek :)

    OdpowiedzUsuń